Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czterdziesty trzeci. I na razie ostatni.
Są różne powody, dlaczego płyta może się nie udać. No bo na przykład nie wyjdzie i już. Albo też, kiedy sama koncepcja jest kiepska i potem już nie ma czego ratować. W przypadku „Nokturnu” raczej ta druga opcja powinna być brana pod uwagę. Bo moim zdaniem to jest bardzo słabe, dlatego że źle pomyślane i nie miało prawa wyjść. Pomysł na ten album był dokładnie taki, jak tytuł, „Nocturne – The Piano Album”– czyli miało to być dzieło z nastrojową muzyką, gdzie rolę główną miał odgrywać fortepian. Wydaje mi się, że naturalne środowisko muzyczne Vangelisa to raczej syntezatory, a jeśli i nawet fortepian, to nie na pierwszym planie, nie jako instrument wiodący. I słychać, że pianistą nie jest, tylko klawiszowcem. Pianistą to był Wladziu Liberace, który z „Chariots of Fire” w ciągu kilkudziesięciu sekund wyciągnął więcej niż autor z całego utworu w tej wersji (do zobaczenia na youtubie, ceremonia wręczania Oscarów z 1982 roku). Vangelis zebrał tu trochę nowych utworów i uzupełnił kilkoma przerobionymi starszymi. Wyszło mu to tak, że trudno tego krążka do końca dosłuchać. Jest to po prostu przeraźliwie nudna płyta – siedemdziesiąt kilka minut pitolenia na fortepianie, z towarzyszącymi gdzieś w tle syntezatorami. Starsze utwory, potraktowane w ten sposób są… pomijalne…? Wtapiają się gdzieś w to jednolite, muzyczne tło, tracąc całą swoją osobowość. Gdybym nie zobaczył na okładce, że na płycie jest „To The Unknown Man”, to bym nawet tego nie zauważył. Jeden ze znaczniejszych utworów na „Spiral” tu jest tylko pięcioma minutami plumkania gdzieś na początku płyty… Dobra, nie ma się co dalej rozpisywać. Dół z wapnem.