Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek trzydziesty piąty.
No i mu ćwiara minęła. Temu albumu. No może nie całkiem, ale minie w październiku. Ja go poznałem gdzieś w połowie 1999. Kolega mi go podrzucił do przegrania, bo od niedawna byłem szczęśliwym właścicielem nagrywarki CD audio – nie, nie w komputerze – stacjonarnej, deck Phillipsa, z dwoma napędami. W komputerach jeszcze takie popularne nie były.
No to ja go dostałem, posłuchałem i przegrałem także dla siebie. A potem to sobie oczywiście kupiłem. I tak już jesteśmy razem od ponad 20 lat.
W latach dziewięćdziesiątych w muzyce rozrywkowej panowała moda na tworzenie muzyki, która byłaby połączeniem popu (głównie), muzyki klasyczniej, new age, World Music, czy elektroniki – całość była zwykle bardzo nastrojowa, melodyjna i efektownie zaaranżowana. Enigma, Adiemus, trochę późniejsza Era, albo popowe wersje chórów gregoriańskich – miało to swoja wcale liczną publiczność, bo wszyscy ci artyści odnieśli naprawdę duże sukcesy. „Voice” wpisuje się w ten trend, ale Vangelis nie byłby sobą, gdyby nie zrobił tego po swojemu – wykorzystał pewne cechy tej muzyki – brzmienie, nastrój – ale resztę zrobił już zupełnie po swojemu. I wyszło mu coś nadzwyczajnego. Oczywiście, sam klimat nie wystarczy, ale Vangelis błysnął jako kompozytor, tworząc wspaniałą muzykę, chociażby już to nieśmiertelne „Ask The Mountains”.
Nie licząc albumów filmowych, "Voices" jest kontynuacją pewnego trendu w twórczości Vangelisa, który zapoczątkował "Direct" – czyli muzyka nieco lżejsza gatunkowo, taka bardziej kameralna, delikatniejsza. I pod tym względem "Voices" jest jeszcze bardziej, o ile nie najbardziej – to najładniejsza, najbardziej delikatna, urokliwa i zwiewna płyta artysty. Do tego najbardziej piosenkowa – tak, bo tu jest trzy piosenki i to jakie! Przede wszystkim "Ask The Mountains" w duecie ze Stiną Nordenstam, ale pozostałe – „Come to Me" z Caroline Levelle i "Losing Sleep" z Paulem Youngiem też są bardzo ładne. Jeśli się przypatrzyć kompozycji płyty, to one stanowią taką pewną jej oś, poszczególne utwory są tak ustawione, żeby te piosenki jak najbardziej wyeksponować – krótki "PS" przed Ask The Mountains", cichutkie "Prelude" przed "Losing Sleep", w które zresztą przechodzi niepostrzeżenie. Wyjąwszy początek i finał, jesteśmy przed piosenką, albo po piosence. Za to sam początek jest mocno mylący, bo utwór tytułowy to taki typowy, patetyczny Vangelis z chórami, ale zupełnie inny niż reszta płyty. Zresztą zaraz w "Echoes" mamy powtórzony temat z "Voices" tylko, że w sposób spokojniejszy i kameralny. A nie wspomnieć o wspomnianym finale to byłby trochę grzech, za na pewno to spore przeoczenie – bardzo ładny „Messages” utrzymany w klimacie World Music i jeszcze ładniejszy, pastelowy "Dream In An Open Place". Obie te kompozycje idealnie podsumowują całe „Voices”
Przewyborna płyta, chociaż troszkę nietypowa. Na pewno nie należy do tego nurtu klasyczno-progresywnego, jak „Heaven And Hell”, czy elektronicznego, jak „Spiral” (soundtracków nie liczę). Z wcześniejszych chyba „China” przypomina ją najbardziej. Ale „Voices” jest lepsze. I od czego jest jeszcze lepsze? Hm… No nic lepszego już nie nagrał(*). A wcześniej?... Tutaj już zaczynamy poruszać się w sferze osobniczych gustów. Mój numer jeden to Rydwany Ognia, a „Voices” to pewnie zaraz potem. Ale właśnie tego krążka słucham najczęściej. Czasami przez kilka dni ujeżdżam go intensywnie, aż już mi się przejadać zaczyna i wydaje mi się, że na ładnych kilka miesięcy wyląduje na półce. Ale gdzie tam! Mija dwa, trzy tygodnie, góra miesiąc i ponownie wskakuje do odtwarzacza.
(*) - wiem, że są fani "Mythodei"