Czyż trzeba przedstawiać tych panów? Nie oszukujmy się, każdy miał okazję widzieć klip do “The Bad Touch”. I w sumie do tego jednego sporego przeboju ich kariera się sprowadza. Owszem, nagrywali wcześniej i później, były teledyski, płyty itp. ale sukces odniósł właśnie „The Bad Touch”. Promowana tym utworem płyta „Niech żyją cycki” sprzedawała się całkiem dobrze, panowie trochę po świecie pojeździli… Obecnie sami do końca nie wiedzą, jak to z Bloodhound Gang jest: jedni twierdzą, że zespół ma przerwę, drudzy, że zwinęli żagle permanentnie. Zostały płyty. A właściwie jedna płyta warta uwagi.
 
Oj, mocno tu słychać ten 1999. Nie tylko za sprawą melodyjnego, pop-punkowego grania z rapowanymi domieszkami, które wtedy w czasach wszelakich Blinków-182 było bardzo popularne. Także za sprawą postmodernistycznego mieszania wszystkiego ze wszystkim. W jednym utworze potrafią spotkać się sample z „Relax” Frankie Goes To Hollywood, Falco, Simpsonów i Metalliki („For Whom The Bell Tolls” dokładnie). Ktoś w recenzji porównał ich do Becka, a dokładnie – do małoletniego, złośliwego brata tegoż. Ten 1999 też przebija z tematyki praktycznie wszystkich utworów. Teraz, po 20 latach, raczej trudno sobie wyobrazić, by ktoś popełnił taki teledysk jak „The Bad Touch” – zaraz przeróżni obrońcy moralności wdeptaliby go w glebę. Zresztą wtedy „American Pie” było raczej nieszkodliwą komedyjką, a obecnie można sobie w necie poczytać, ile poszczególni bohaterowie spędziliby za kratkami za swoje wyczyny w rzeczywistości.
 
Tak się złożyło, że całe lata nie sięgałem po tą płytę. Jakoś nie odczuwałem potrzeby: już gdy w parę lat po premierze po raz pierwszy zetknąłem się z tą pozycją, sztubacki humor po pewnym czasie zaczynał się robić cośkolwiek męczący. Po małej redakcyjnej dyskusji, czym tu zaskoczyć czytelników na Prima Aprilis, odkurzyłem „Hooray For Boobies” i… sam nieco się zaskoczyłem. Częściowo dlatego, że czasem pod tym kiblowym, sztubackim humorem ukrywają się niezbyt wesołe i zaskakująco celne obserwacje – „The Ballad Of Chasey Lain” z perspektywy czasu jawi się jako studium obsesyjnego stalkera bez litości napastującego tytułową gwiazdę porno, a bohater „Three Point One Four” to nieznośny, mało inteligentny narcyz, wyjątkowo precyzyjnie punktowany kolejnymi linijkami tekstu. Do tego bezlitosna drwina z łzawych ballad w „A Lap Dance Is So Much Better When The Stripper Is Crying”… Serio, czasem to jest tak głupie, że aż błyskotliwe i jadowicie, złośliwie przewrotne. To taka wycieczka w koniec lat 90., zwariowane i jakieś takie prostsze, mniej pochrzanione czasy. A że nie jest to na ogół przesadnie wyszukana twórczość? Cholera, takie głupie rzeczy też trzeba umieć dobrze zrobić.