Długo wyczekiwany, pełnowymiarowy debiut amerykańskiej formacji Greta van Fleet już miesiąc temu ujrzał światło dzienne i czas najwyższy parę słów o nim napisać. Dlaczego? A choćby z tego powodu, że formacja braci Kiszka, od momentu ukazania się w ubiegłym roku jej dwóch EP-ek, Black Smoke Rising i From the Fires, wzbudza ekstremalnie skrajne emocje. Jedni widzą w niej wręcz ożywczy powiew rocka, inni wiernych kopistów Led Zeppelin, bez grama oryginalności. Piszący u nas o From The Fires Wojciech Kapała był wobec nich dosyć bezwzględny (niezbyt kreatywni kopiści) a swój tekst nazwał „raczej smutną konstatacją stanu współczesnej muzyki rockowej”, niż recenzją.
Cóż, nie mam zamiaru tu kogoś przekonywać, bo i tak w przypadku Grety, każdy już dawno wie swoje. Jednak w tym całym sporze i szumie wokół niego (który przy okazji pięknie nakręca karierę grupy) bliżej mi do ich apologetów. Tak, tak… zgadzam się, nie grają absolutnie nic oryginalnego. Musiałbym mieć problem ze słuchem, gdybym nie dostrzegał w wysokim wokalu Josha i jego frazowaniu samego Roberta Planta, albo w gitarowych zagrywkach Jacoba, stylu Jimmy'ego Page'a…
A jednak ich granie sprawia mi po prostu sporo prawdziwej przyjemności. Tyle. To oczywiście odwieczny problem, za co powinniśmy cenić artystę i pod jakim kontem go oceniać. Czy za nowatorstwo i poszukiwanie muzycznych rozwiązań, czy za dźwięki, które po prostu trafiają do naszego serducha? Hmm… Greta van Fleet trafia do mojego serducha. Słuchając ich, nóżka sama mi chodzi, chce mi się czasami drzeć razem z Joshem, czy robić air guitar wraz z Jacobem. Do tego wszystko to, choć klasycznie oldschoolowe, brzmi soczyście, krwiście. Jest w tym energetyczna petarda i zadzior w żywych numerach, ale i sentymentalność w wolniejszych kawałkach pachnąca latami siedemdziesiątymi. I jeszcze jedno - w wielu kompozycjach najzwyczajniej nośne melodie.
Żeby była jasność, nie zwala mnie z nóg Anthem of the Peaceful Army. To album trochę nierówny, niemający takiej ilości rockowych killerów, jak na From the Fires (np. Safari Song, Highway Tune, Talk on the Street, czy świetny Black Smoke Rising). Z pewnością taki mój odbiór jest efektem pewnego braku zaskoczenia. Tym razem doskonale wiedziałem, czego się spodziewać. Mimo wszystko ich hard rock z silnymi blues rockowymi korzeniami dalej brzmi stylowo.
Cudnie mi się słucha otwierającego całość i najdłuższego w zestawie (ponad sześć minut) Age of Men. Fajnie szarpiąca we właściwych momentach gitara, wzniosły refren i vintage’owe klawiszowe tła nadają tej kompozycji sporej dozy progresywności. W podobnych, delikatnie progowych klimatach utrzymany jest Brave New World. Ponadto, chwyta energetyczny When the Curtain Falls z intensywnie i gęsto grającą sekcją rytmiczną i kolejnym popisowym refrenem. Po drugiej stronie stoją kompozycje bardziej stonowane, balladowe, zdominowane akustycznymi brzmieniami, jak You're the One, czy kończący album Anthem, mający w sobie sporo oniryczności.
Myślę, że ciężko im będzie utrzymać zainteresowanie ich muzyką, jeśli „nie skręcą zdecydowanie w swoją stronę”, nie dodadzą czegoś od siebie. Póki co, kupuję to. Odpalam po raz kolejny i czekam na polski koncert w przyszłym roku.