Do Niemców z Ahab przekonałam się przy okazji ich debiutanckiego albumu „The Call of the Wretched Sea”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wtedy to ich funeral doom metal skradł moje serce. Od tamtej pory płyty zespołu często lądują w moim odtwarzaczu. Nie inaczej było z „The Divinity of Oceans”, na który przyszło nam czekać 3 lata (w takich odstępach czasowych ukazują się płyty Ahab). Na drugim krążku czeka nas 67 minut mrocznego, pełnego grozy funeral doom/death metalu, który jest wizytówką grupy. Mamy też do czynienia z concept albumem, więc stawia to sprawę w innym świetle. Na wcześniejszym wydawnictwie mieliśmy jeden utwór instrumentalny, na drugim muzycy odrzucili ten pomysł. Myślę, że na plus – mamy 7 super utworów, a każdy z nich opowiada inną historię, łączącą się w całość.
Płytę rozpoczyna ponad 12-minutowy „Yet Another Raft of the Medusa (Pollard’s Weakness)”. Podział na kilka części jest zauważalny. Najpierw akustyczne wprowadzenie, potem podniośle wibrujące gitary, po chwili wchodzi wokalista z pełnym rynsztunkiem – głębokim, piekielnie brzmiącym growlem. Bardzo fajne są przejścia z jednej tonacji w drugą. Gitary są wyeksponowane, co daje wspaniały efekt, a pogrzebowa perkusja tylko im dorównuje. Daniel Droste wydobywa ze swego gardła nieprawdopodobne dźwięki. Mus! Wstęp mamy już za sobą, pora na dalsze „oględziny”. „The Divinity of Oceans” - 11 minut depresyjnych riffów osadzonych mocno w konwencji doom metalu. Obsesyjnie nastrojone gitary są zdecydowanie idealną parą do mocno doomowej perkusji i zdławionego w odmętach piekieł growlu. Niektóre partie przypominają mi progresywne pejzaże z Riverside, ale tutaj mamy je bardziej mroczne, pogrzebowe. „O Father Sea” - najkrótszy, 7-minutowy kawałek na płycie to kolejna przygoda z morskimi opowieściami, dającymi do myślenia. Jest bardzo depresyjnie, więc radzę uważać na tę pozycję. Muzyka płynie powoli, sprawia, że myśli odpływają. Growl jest typowo death metalowy, co fajnie wyszło w połączeniu z tym funeral doom metalem. „Redemption Lost” zaczyna się dość wesołymi riffami, ale zaraz po nich następuje posępny, melancholijny klimat, który trwa do końca. Wokal zaś wypada równie znakomicie jak we wcześniejszych numerach, choć zalatuje mi trochę growlem wprost z płyt Theatre Of Tragedy, a w szczególności z debiutu. W „Tombstone Carousal” dawka melancholii wzięła górą. Mamy tutaj całą paletę klimatycznych dźwięków, począwszy od doom, przez gothic, po death metal. Growl wydobywa się gdzieś z głębi duszy wokalisty, który operuje nim naprawdę bardzo dobrze. „Gnawing Bones (Coffin’s Lot)” to przedostatnia pozycja na „The Divinity of Oceans”. Dostajemy sygnał, że płyta się kończy i będziemy mogli ponownie się cieszyć życiem. A za chwilę, na te niecałe 11 minut, czeka nas prawdziwa pogrzebowa uczta. Ponownie zieje smutnym, ponurym brzmieniem i jesienną aurą. „Nickerson’s Theme” kończy to trwające ponad godzinę wydawnictwo. Znów mamy ponury klimat, który zespół prezentuje słuchaczom od pierwszych taktów. Strasznie dobijające zakończenie zrobiło tych czterech Niemców. W sumie dość trafne, ale zbyt ponure, choć myślę, że każdy to doceni. To nie jest wesoła muzyka, a funeral doom metal, więc musi być ponuro, mrocznie, melancholijnie, depresyjnie.
Po takich dźwiękach można wpaść w nie lada ciężką depresję, dlatego zalecam słuchaczom słuchanie tego albumu we fragmentach, w odstępach czasowych. Jednakże czuję się zaszczycona mając ten krążek na półce. Krążek, do którego lubię wracać co jakiś czas i odkrywać go na nowo. Za każdym razem dostrzegam to, czego wcześniej nie wyłapałam. Dla koneserów doom metalu!