ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Gilmour, David ─ Live At Pompeii w serwisie ArtRock.pl

Gilmour, David — Live At Pompeii

 
wydawnictwo: Columbia 2017
dystrybucja: Sony Music Polska
 
1. 5 A.M. [03:13]
2. Rattle That Lock [05:21]
3. Faces Of Stone [06:00]
4. What Do You Want From Me [04:38]
5. The Blue [06:33]
6. The Great Gig In The Sky [06:02]
7. A Boat Lies Waiting [04:55]
8. Wish You Were Here [05:18]
9. Money [08:13]
10. In Any Tongue [07:47]
11. High Hopes [09:31]
12. One Of These Days [06:32]
13. Shine On You Crazy Diamond (Parts 1-5) [12:32]
14. Fat Old Sun [06:05]
15. Coming Back To Life [07:18]
16. On An Island [07:01]
17. Today [06:40]
18. Sorrow [10:50]
19. Run Like Hell [07:16]
20. Time/Breathe (In The Air) (Reprise) [06:45]
21. Comfortably Numb [09:59]
 
Całkowity czas: 148:37
skład:
David Gilmour – Guitar and Vocals.
Guy Pratt – Bass, Double Bass and Vocals.
Steve DiStanislao – Drums and Vocals.
Chester Kamen – Guitar and Vocals.
Chuck Leavell – Keyboards and Vocals.
Greg Phillinganes – Keyboards and Vocals.
Joao Mello – Saxophone and Guitar.
Bryan Chambers – Vocals.
Louise Clare Marshall – Vocals.
Lucita Jules – Vocals.
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,3
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,12
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,37
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,32
Arcydzieło.
,5

Łącznie 92, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
20.10.2017
(Recenzent)

Gilmour, David — Live At Pompeii

Wieść o tym, że Gilmour wystąpił w Pompejach, w TYCH Pompejach (każdy, komu nieobca jest historia Pink Floyd doskonale wie, o czym mowa) obiegła świat jakiś czas temu. Nie wczytywałem się w informacje o tym występie, specjalnie czekając sobie na to, co też David nam, jednakowoż wciąż wiernym (mniej lub bardziej) fanom jego dokonań, zaprezentuje na albumie. Bo że będzie koncertówka - ta kwestia zupełnie nie podlegała dyskusji. 

Takoż się stało. Pierwsze skrawki nowego albumu, zarówno w postaci dźwiękowej, jak i wizualnej pojawiły się latem. Trailery, jak to trailery… zwykle pokazują niewiele prawdy, toteż pomyślałem sobie: „nie czepiajmy się, płyta ukaże się wkrótce”. No i w końcu jest. Pojawiła się pod koniec września 2017 roku, reklamowana oczywiście we wszystkich mediach społecznościowych na maxa. Spokojnie zabrałem się za jej odsłuchiwanie (ostatecznie to muzyka jest ważna, a nie jakieś tam błyskotki i wodotryski laserowe, mające być jedynie ozdobnikiem). I… co tu kryć… zmroziło mnie. 

Gdybym miał posłużyć się jednym zdaniem do opisania tegoż albumu, to rzekłbym, że jest to album absolutnie ZBĘDNY. Lista zarzutów wobec tego wydawnictwa jest przeogromna, mógłbym się czepiać praktycznie każdego utworu, ale… serio… szkoda czasu. Gilmour próbując zmierzyć się z mitem „Live At Pompeii” (bo że tamten koncert sprzed kilkudziesięciu lat jest legendarny, to chyba nikt nie wątpi?) pokpił niestety wszystko. I nie chodzi mi tu o zupełnie inną wizualizację samego przedstawienia, ale o to, co najważniejsze. Zatem? O muzykę.

Pierwszy zarzut względem tej płyty to fatalna setlista. Zaiste nie mam pojęcia, po co nam kolejne koncertowe wydawnictwo z takim samym (lub prawie takim samym, jak poprzednio) materiałem. Na dodatek w większości dużo, ale to dużo gorzej zagranym i zaśpiewanym. David z wiadomych względów (nie zaglądam mu w metrykę, ale to słychać niestety) musiał zacząć śpiewać inaczej (wiadomo też, że nigdy nie był jakimś super wokalistą). Z tego samego względu zmieniło się brzmienie jego gitary. I niestety w wielu miejscach odniosło to fatalny skutek. Skutek? Niezwykle chropowato brzmiąca muzyka. Pół biedy, gdy mówimy o nowych kawałkach, gorzej, gdy mamy do czynienia z klasykami. Bo te oczywiście są i… to jest kolejny zarzut do tego albumu. Ile bowiem razy można słuchać kolejnej wersji Money czy Wish You Were Here? I to na dodatek znacznie gorzej zagranych? Money z Pompejów ma się tak do Money z… Delicate Sound of Thunder, jak Maluch do BMW. A to, co zrobiono z The Great Gig In The Sky woła o pomstę do nieba. TO-JE-ST-DRA-MAT! Tak koszmarnie „wyjących” głosów w życiu nie słyszałem. Wychodzi na to, że cudowna wokaliza Clare Torry to poziom nieosiągalny nawet dla całej gromady muzykantów. Niestety, nie zawsze silenie się na oryginalność przynosi pożądany skutek. Czasami wprost przeciwnie.

Być może jakieś wewnętrzne, tajne porozumienia z Watersem (o których nie wiemy) zabraniają Gilmourowi korzystania z utworów Pink Floyd z wczesnego okresu. Poza Astronomy Domine (który nawiasem mówiąc napisał Syd, a nie Roger, a na tym albumie nie ma dla niego miejsca), Fat Old Sun (pasującym do konwencji, ale bardziej na zasadzie przerywnika), czy One Of These Days (do którego niestety można przepisać te same zastrzeżenia, co w odniesieniu do Money) nic więcej z czasów pierwszych „Pompejów” na albumie nie znajdziecie. Zamiast skorzystać z okazji i przypomnieć publiczności więcej kawałków z początku kariery we Floydach (a wtedy mógłby sobie pofrymarczyć z tymi po tylekroć odgrywanymi songami jak Comfortably Numb…, wybaczylibyśmy mu tę słabość, mając w zamian cokolwiek z pierwszych płyt), to skupił się wyłącznie na lichym zarabianiu kasy. Zagrał fatalnie, a obraz wykreowany przy okazji ma tylko przysłonić, jak wiele dzieli obecnego Gilmoura od tego, który dawno temu, w pustym amfiteatrze, siedząc na ziemi, z taką pasją wygrywał na swojej gitarze te prześliczne solówki. 

Jasne punkty? Owszem, są takie. Nie za wiele, ale są. Głównie to nowe nagrania. A Boat Lies Waiting, 5 A.M., czy od biedy The Blue… jakoś ratują klimat tego albumu. In Any Tonque - finałowe solo brzmi bardzo przyzwoicie). A potem przychodzi rzężąca gitara w Sorrow (jak można było zepsuć tak fascynujący utwór?!!) czy do bólu zwyczajny High Hopes (którego człowiek słucha i zastanawia się, ile to jeszcze potrwa) i mamy znowu dość. Tylko czekać, aż po raz milionowy zagrają Shine On You Crazy Diamond w częściach znanych powszechnie do jeden do pięć… nosz cholera, jak już musiał, czemu nie zagrał tego kawałka w całości. Nieprzedzielonego żadnym utworem, tak, jak to na niektórych koncertach dawno temu bywało? Nie ma ikry w tym wydawnictwie. Jest ta sama, smutna, bezsensowna bylejakość. Aż serce boli. 

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.