Szósty studyjny album Islandczyków przynosi kolejną dawkę nastrojowego, post-metalowego grania. Dwie poprzednie płyty – „Svartir Sandar” (2011) i „Ótta” (2014) – ugruntowały pozycję grupy i przysporzyły jej rzesze fanów, zwłaszcza dzięki takim utworom jak „Fjara” i „Miðaftann”, które zasłużenie biją rekordy odsłon na YouTube. Nic dziwnego, że nowe wydawnictwo zelektryzowało i – jak to zwykle bywa – podzieliło miłośników zespołu.
Kilka miesięcy temu, jako przedsmak nowego albumu, Solstafir zaprezentował dwa utwory – otwierający płytę „Silfur-Refur” i „Ísafold”. No i się zaczęło. Komentarze w stylu „to już nie to samo”, „Solstafir skończył się na 'Kill'em All'” itp. były na porządku dziennym. Być może trochę dlatego, że promujące nową płytę utwory były... takie sobie. Niby dobre, melodyjne, poprawne, ale brakowało w nich trochę tego klimatu, do którego Islandczycy przyzwyczaili nas choćby na ostatniej płycie. „Silfur-Refur” to solidny, energetyczny kawałek, z charakterystycznym dla Solstafir „kowbojskim” gitarowym motywem, jakby żywcem wyjętym z filmowej ścieżki dźwiękowej autorstwa Ennio Morricone. A „Isafold” brzmi trochę jak... stara Budka Suflera. Wielu słuchaczy dopatrywało się w nim podobieństwa, a nawet plagiatu, utworu Fields of the Nephilim „Psychonaut”. Prawdopodobnie miały to być utwory, które bez problemu puściłaby każda stacja radiowa i faktycznie takie są. Nie tego jednak oczekiwali miłośnicy islandzkiej kapeli.
Na szczęście reszta albumu nie zawodzi. Pierwszy promyk nadziei pojawia się po przesłuchaniu „Hula” – to ładna, spokojna ballada ze smyczkami, może nie tak chwytliwa jak „Miðaftann” z poprzedniej płyty, ale kołysze równie dobrze. Kolejny „Nárós” to już Sólstafir, który dobrze znamy – przestrzenny, z zimnym klimatem, rozpędzający się od wolnej ballady do szybkiego, rockowego kawałka.
Równie rockowo i ciekawie jest w „Hvít Sæng”. Znów pojawiają się nastrojowe smyczki, rzężąca, przesterowana gitara, zmiany tempa i charakterystyczny, „solstafirowy” klimacik. Najpierw jest wolno i smętnie, potem z przytupem. A już naprawdę klimatycznie robi się w kolejnym „Dýrafjörður” – wolne tempo, nastrojowy fortepianowy motyw, przesterowana gitara i wpadająca w ucho smętna melodia tworzą kawałek, którego słucha się z prawdziwą przyjemnością. To jest Solstafir, na który czekałem.
Końcówka płyty trzyma poziom. W przedostatnim „Ambatt” zapada w pamięć charakterystyczny fortepianowy motyw, „gawędząca” gitara i ciekawe chórki. A zamykający album progresywny „Bláfjall” urzeka skomplikowaną konstrukcją, gotyckimi organami, powracającym jak refren chwytliwym klawiszowym motywem i drapieżnym rockowym riffem. Powiedzieć, że dużo tu energii to nic nie powiedzieć – tempo jest nie tyle rockowe, co niemal punkowe, sekcja rytmiczna naparza aż miło, a przy tym jest bardzo melodyjnie. Naprawdę udany finał płyty.
Wokalista Sólstafir, Adalbjörn „Addi” Tryggvason, w jednym z wywiadów określił muzykę grupy jako AC/DC próbujące grać Pink Floyd. I tak trochę jest w rzeczywistości. To muzyka wywodząca się z black metalu, co wyraźnie słychać w mocniejszych kawałkach, ale słychać też wyraźnie, że pełnymi garściami czerpie z hard rocka i podlewa to wszystko psychodelicznym, „pink-floydowym” sosem. W połączeniu z melancholijnym, pełnym desperacji wokalem i sporą dozą elektroniki daje to nową jakość – klimatyczny, wyspiarski post-metal, którego się nie tyle słucha, ile smakuje. Może gdybym nie znał poprzednich dokonań zespołu, ocena byłaby jeszcze wyższa, ale to wciąż bardzo dobre granie.