Z Grecji na Marsa, a potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dwudziesty czwarty.
Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych to był bardzo dobry okres w karierze Vangelisa, a nawet trzeba rzec – wyśmienity, bo tak po prawdzie, to z niewielkimi wyjątkami cała dotychczasowa kariera Vangelisa była bardzo dobrym okresem – przynajmniej artystycznie, bo z przełożeniem na kasę to pewnie bywało różnie. Ale początek lat osiemdziesiątych był naprawdę wyjątkowy – trzy znakomite płyty nagrane wspólnie z Andersonem, oprócz tego oskarowa ścieżka dźwiękowa do „Rydwanów Ognia” i jedna z bardziej udanych płyt w dorobku artysty – „Soil Festivities”. I jeszcze płyta, o której niewielu wiedziało, a jeszcze mniej słyszało – ścieżka dźwiękowa do filmu Koreyoshi Kurahary „Antarctica”. Początkowo ukazała się tylko w Japonii i na pewno był to główny powód dlaczego wtedy szerzej nie zaistniała w świadomości fanów. Niestety, internetu wtedy nie było i żadna dobra dusza nie mogła powiesić tego na jakimś serwisie. Pierwsze wydanie ogólnoświatowe to rok 1988 i dopiero od tego czasu stała się szerzej dostępna.
Filmu nie znam, ponoć jest bardzo dobry, a sama muzyka jest znakomita. Na pewno takie dwa najbardziej charakterystyczne, najbardziej zapadające w ucho fragmenty to „Theme from Antarctica” i „Song of White” – w dosyć żwawym tempie, z wyrazistą melodią. Oprócz tego nieco bardziej patetyczne „Kinematic” i zrobiony z typowo vangelisowskim rozmachem finałowy „Deliverence”. Cztery pozostałe to utwory spokojne, nastrojowe, chociaż nieco podniosłe, a „Memeory of Antarctica” to powrót tematu przewodniego w bardzo stonowanej wersji. Jednak z ładniejszych i bardziej urokliwych płyt Vangelisa. A jak się bardziej wsłuchać, to zrobiona bardzo prostymi środkami – niektóre kompozycje oparte na kilku dźwiękach, jakimś prostym temacie. No i co z tego? Liczy się efekt końcowy, a ten jest naprawdę wyborny. Powiem szczerze, że gdyby nie recenzja nie zwróciłbym na to uwagi. Słucham tego już ohohoho! lat, podoba mi się też równie długo i nie wnikałem w szczegóły. Zauważyłem to dopiero wtedy, gdy usiadłem pisać ten tekst i zacząłem słuchać „Antarctiki” tak bardziej po „recenzencku”. Jak wspomniałem – nie ma to właściwie żadnego znaczenia. A jeśli ma, to w tym przypadku jako zaleta – można byłoby to nazwać wyrafinowaną japońską prostotą, ze względu na pewne orientalne wpływy w muzyce z tego albumu.
Bardzo piękna płyta.