Naczelny łaził po redakcji i się nudził. Diabli wiedzą, czego nie szedł do domu, tylko denerwował redaktorów samą swoja obecnością. Może dlatego, że święta się zbliżały wielkimi krokami, a on chciał się śmignąć od domowych porządków, czy innych wypieków? W pewnym momencie podszedł do mojego biurka.
Zwykle grali ciekawego, ale niezbyt wyrafinowanego rocka, a „Ceremony” to coś znacznie ambitniejszego i w dużej mierze bardzo różniącego się od reszty ich muzyki. Jak doszło do współpracy między nimi, a Pierrem Henry, francuskim kompozytorem – pionierem muzyki konkretnej, awangardowej elektroniki, starszym od nich o całe pokolenie, do tego z całkiem innego muzycznego świata? To on ich wynalazł. Pewnie na festiwalu MIDEM, na którym pod koniec lat sześćdziesiątych występowali. Zaproponował zespołowi, żeby razem coś zrobili. Podział obowiązków był taki – Gary Wright miał skomponować odpowiednio podniosłą muzykę, jak na mszę przystało, którą potem Henry miał po swojemu obrobić, przyozdabiając różnego rodzaju efektami dźwiękowymi. Zespół chyba nie był do końca zachwycony ostatecznym rezultatem, bo Mick Jones w wywiadach jakby się trochę tłumaczył, że nie do końca to miało być i że to ich wina, że tego wszystkiego do końca nie dopilnowali. Prawdę mówiąc nie wiem z czego się tłumaczą, ale to ich problem. W każdym razie płyta zyskała sobie bardzo pochlebne recenzje, zyskując opinię dzieła ponadczasowego. Jak się okazało nie na wyrost.
O ile sama muzyka przygotowana przez zespół, mimo, że stricte rockowa, miała taki sakralny charakter, to Henry postarał się, żeby go straciła. Do każdego utworu pododawał najróżniejsze efekty dźwiękowe, które zmieniały to wszystko o sto osiemdziesiąt stopni – chyba najbardziej zapadają w pamięć jęki-stęki-miauki z „Jubilation”, przechodzące potem w jakieś małpie pokrzykiwania. Czasami słychać coś, co jako żywo przypomina spuszczenie wody w kiblu. O szumach, burczeniach i różnych okrzykach już nie wspomnę. Nie da się ukryć, że do żadnego kościoła się to nie nadaje, chyba nawet najbardziej liberalnego. Chyba, że takiego z „The Walking Dead”. Nawet względnie spokojny „Prayer”, dzięki dodatkowej oprawie dźwiękowej, sprawia wrażenie nagrywanego w świątyni zrujnowanej w wojnie nuklearnej. Tak, jest spokojnie. Grobowo spokojnie.
Fantastyczna płyta, chyba jedna z najlepszych tego rodzaju, a może i nawet najlepsza. Absolutne „must have” dla fana klasycznego rocka.
Jest trochę kontrowersji, co do roku wydania dzieła. Na okładce znajdziemy datę 1969, ale faktycznie płyta ukazała się w styczniu 1970 roku – na to wskazuje numer katalogowy płyty i co ważniejsze – notka we wkładce.