Dokształt koncertowy – semestr piąty.
Wykład siódmy.
Od dłuższego czasu próbowałem jakoś “ugryźć” ten album, ale kompletnie mi nie szło. Nie jest to problem, że to nie “moja” muzyka – bo moja. Nie jest problem, że marne – bo wręcz przeciwne. Nie potrafiłem sobie poradzić z jej opisaniem. Dorwała mnie ta muzyka już jakiś czas temu i pozostawiła ze szczęką na podłodze i tak mi zostało do teraz. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wędruje coraz wyżej w moim prywatnym rankingu moich ulubionych nagrań koncertowych. Najwyższa półka tuż, tuż. Może i dobrze, że tyle mi się ten krążek przeleżał, bo jestem tą muzyką cały czas zauroczony i to jeszcze bardziej niż jakiś czas temu. Wtedy dałbym pewnie osiem albo dziewięć gwiazdek, pozachwalał i tyle. A teraz mój zachwyt to już nie jest sensacja polowania, tylko coś znacznie trwalszego. W swoich recenzjach staram się jak diabeł święconej wody unikać górnolotnych określeń – że Dzieło, że Przesłanie i tym podobnych dyrdymałów, i popadania w nadmierną egzaltację, która mnie śmieszy i denerwuje. W tym przypadku trudno od tego uciec, bo to kawał wielkiej muzyki, który zdarza się rzadko, powiedzmy raz na kilka ładnych lat.
Józef Skrzek East Wind zostało powołane do realizacji projektu nazwanego “Tryptyk Petersburski”. Oprócz samego Skrzeka brali w nim udział ukraińska wokalistka Roksana Wikaluk, dwaj perkusiści – Aleksander Ragazanow i Michał Giercuszkiewicz i weteran rosyjskiej sceny prog-rockowej – klawiszowiec Michaił Ogrodow. W ramach tego przedsięwzięcia odbyło się trzy koncerty w grudniu 2004 roku – 4-go grudnia w Planetarium Chorzowskim, 5-go w Warszawie w bazylice Św. Krzyża i 6-go grudnia w Poznaniu w Blue Note. Zarejestrowano około sześć godzin materiału, z czego na płycie znalazło się nieco ponad 79 minut. Esencja.
Nie od dziś wiadomo, że jeśli Józef Skrzek ma dzień, to na scenie dzieją się rzeczy wielkie (bo jak nie ma – to się nie dzieją... albo się nic nie dzieje). Wydaje mi się, że podczas tej krótkiej trasy był w formie prawie optymalnej. Za to ewentualny niedostatek natchnienia zrekompensował wielką starannością i skupieniem, z jakim ta muzyka była wykonana. Co prawda jest to album nagrany na koncertach, ale w wersji ostatecznej wszystkie odgłosy z publiczności usunięto – żeby nie przeszkadzało tym, którzy będą to słuchać z płyty? Coś w tym jest – publiczność jako katalizator. Czyli wspomaga reakcję, a nie bierze udziału w niej samej.
Pamiętam, że od razu największe wrażenie zrobiło na mnie „Ojcze Nasz” zaśpiewane przez Skrzeka i Wikaluk po polsku i ukraińsku. Dla mnie, pochodzącego z tej części Galicji, gdzie jeszcze stosunkowo niedawno trwały krwawe walki między Polakami i Ukraińcami, gdzie żyje jeszcze całkiem sporo ludzi, którzy dobrze to pamiętają, którzy stracili bliskich, miało to symboliczne znaczenie. Powiem więcej, było jak strzał w mordę. Gdzieś nagle w środku zimy, rankiem, na jakiejś bieszczadzkiej szosie, w drodze do pracy usłyszałem to po raz pierwszy. Przetrzeźwiałem natychmiast, resztki snu momentalnie wyparowały z mojej głowy. Nie wiem, czy taki był zamysł Skrzeka, czy samo tak wyszło, ale wyszło. I ja to odbieram jako swego rodzaju memento – pamiętajmy, ale już nie jątrzmy. Dlatego szlag mnie trafia, jak jacyś debile z Przemyśla organizują nacjonalistyczne hucpy, gwoli podkurwenia Ukraińców. Mało im trupów, wysiedlonych spalonych wiosek? Chcą więcej? Jeśli tak nienawidzą Ukraińców, to niech się zaciągną do separatystów w Donbasie.
Właściwie od „Ojcze Nasz” zaczyna się na „Tryptyku…” naprawdę duża muzyka. Monumentalna, patetyczna, ale zupełnie bez nadęcia i pretensjonalności. I trudno się dziwić, że najdostojniej wypadają fragmenty z katedry Św. Krzyża, bo tam Skrzek gra na organach kościelnych. Jedyną, krótką przerwą na oddech jest urocza piosenka „Luiza”, która na chwile rozładowuje ten podniosły nastrój i dzięki której wszystko może zaczynać się od początku, a „…Tam Serce Twoje” może wybrzmieć jeszcze mocniej. Mogłoby się wydawać, że stosunkowo krótka „Pieśń o słońcu niewyczerpanym” to taka uspokajająca koda na koniec płyty – przez pierwsze dwie trzy minuty tak jest, ale potem jest finał…
Magia. Z tym mamy do czynienia. Nie lubię używać zbyt górnolotnych, czy zbyt egzaltowanych słów. Ale w tym wypadku nie mam innego wyjścia. Nie ma bardziej adekwatnego określenia dla tych niespełna osiemdziesięciu minut muzyki, które znalazły się na tym albumie.
Dycha.
Pytania: