Kosmicznej Sagi odcinek 25: (całkowicie) premierowy.
Załoga pokładowa Kapitana Brocka nie próżnuje. Z drobnymi przerwam w działalności, ale jednak nie daje o sobie zapomnieć. Pod czterech latach przerwy od premiery "Onward" ukazała się całkowicie nowa płyta Hawkwind. Premierowy krążek zespołu przełomowym wydawnictwem nie jest, ale to wciąż muzyka na pewnym – w przypadku „The Machine Stops” śmiało można rzec: wysokim – poziomie.
Poprzednie dwie (jeśli dodamy do tego nieco dziwaczny twór jakim była płyta „Spacehawks” – to nawet trzy) płyty nagrał ten sam skład, co jak na Hawkwind jest niezłym wyczynem. Jednakże teraz doszło do drobnych przetasowań; odszedł klawiszowiec Tim Blake, a lukę po nim wypełnili (dokopotowany do składu kilka lat temu podczas jednej z tras koncertowych) Dead Fred Reeves oraz basista Nial Hone, który przebranżowił się na operatora różnorakich urządzeń klawiszowych. Dodatkowo formację wyjściową uzupełnił Haz Wheaton na gitarze basowej.
Tegoroczny krążek Hawkwind jest adapotacją opowiadania o tym samym tytule autorstwa Edwarda Morgana Forstera z 1909 roku, snującego ponurą wizję przyszłości ludzkości, żyjącej w podziemiach, niezdolnej do samodzielnej egzystencji na powierzchni planety. Wedle tego post-apokaliptycznego scenariusza każdy aspekt życia człowieka uzależniony jest od tajemniczej Machiny i jest przez nią kontrolowany.
Brock i spółka zabrali się do sprawy bardzo poważnie, a dla podkreślenia, że rzeczony projekt był nie lada wyzwaniem dla muzyków wspomieć należy, iż do na dobrą sprawę jest to pierwszy concept-album Hakwów od kilku dekad. Poprzedni („The Chronicle Of The Black Sword”) ukazał się w połowie lat 80-tych. Czyli dawno temu.
Przyznać trzeba, iż dość wzięzłe ramy albumu koncepcyjnego podziałał w przypadku Hawkwind na dobre. Nie ma tutaj zbytecznych dłużyzn (jak w przypadku chociażby „Onward”), ani chybionych numerów (może poza jednym fragmentem; o czym nieco niżej). „The Machine Stops” to dość zwarte, konkretne i spójne wydawnictwo.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Hawkwind uderzył nagle w jakieś nowe i nieznane rejony muzyczne. Nic z tych rzeczy, nie uświadczymy tutaj niczego nowego; jest naprzemian motorycznie - w wykonaniu mniej („The Machine”), lub bardziej („Synchronised Blue”, „A Solitary Man”) przebojowym – i klimatycznie w postaci elektronicznych miniatur („Katie”, „The Harmonic Hall”). Większość utworów to jednak takie coś ‘pomiędzy’; jest rockowo z fajnym wykopem, ale również transująco („King Of The World”, czy „Living On Earth” z fajnymi imitacjami skrzypiec). Jest też melorecytacja we wprowadzeniu do całości („All Hail To The Machine”), nakreślająca fabułę opowieści, niedparcie przywołująca na myśl klasyczny „Sonic Attack” (bardziej ten z wersji z 1981 roku, aniżeli sprzed dekady wcześniej).
Na miano najciekawszych fragmentów na płycie zasługuje przynajmiej kilka utworów; „In My Room” ma intersujące przejścia i umiejętnie budowaną dramaturgię. „Thursday” jest fajnym wypadem w przeszłość, dobre kilka dekad wstecz, nie tylko ze względu na brzmienie bliskie temu chociażby z „Hall Of The Mountain Grill”, ale chyba przede wszystkim na wokal Brocka nieśmiale nawiązujący do linii melodycznej „Paradox” (z rzeczonego krążka). „Tube” ma niezwykle mroczny wstęp, a pozostała część kompozycji jest niezbyt przesdanie szybko prowadzona z przygaszonym śpiewem lidera. „Lost In Science” to zwieńczenie całości i jakby zawartość płyty w pigułce: jest trochę gitarowego hałasu, trochę industrialnych, syntezatorowych wstawek oraz sporo tego odhumanizowanego klimatu, który przewija się przez cały album... no i melorecytacja na sam koniec spinająca klamrą całość opowieści.
Na dobrą sprawę jedynym kiksem jest „Hexagone”, dość płytka quasi-ballada, brzmiąca bardziej jak odrzut z jakiejś sesji duetu Air, aniżeli produkt space-rockowego giganta.
Z drugiej strony moim osobistym faworytem i ulubionym fragmentem na „The Machne Stops” jest jednak fantastyczny, trasnowy i ocierający się o orient „The Harmonic Hall”; rzecz autorstwa Hone’a, który jak widać świetnie odnalazł się w nowej roli.
Uważam, że powstała płyta świetna. Na pewno lepsza, niż dwie poprzednie razem wzięte. Posunę się nawet do stwierdzenia, że to najlepsza pozycja Hawkwind od czasu „Space Bandits” z 1990 roku. Wszystkie podstawowe elementy brzmienia kapeli zostały tutaj zaprezentowane w odpowiednich proporcjach, bez dłużyzn, zbędnych fragmentów (może poza wspomnianym „Hexagone”). Wszystko to plus ciekawe melodie i pomysł na płytę jako całość (koncept) złożyły się na na krążek, który stał się (przynajmniej dla mnie) kandydatem do tytułu wydawnictwa roku 2016.
Brawo!!!
PS. Ponowna prośba do lidera: Panie Brock, znajdź pan w końcu porządnego pałkera!!!