ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Legendary Pink Dots ─ Crushed Velvet Apocalypse w serwisie ArtRock.pl

Legendary Pink Dots — Crushed Velvet Apocalypse

 
wydawnictwo: Soleilmoon Recordings 1990
 
1. I Love You In Your Tragic Beauty (4:31)
2. Green Gang (7:34)
3. Hellsville (5:34)
4. Hellowe'en (1:26)
5. The Safe Way (4:31)
6. Just A Lifetime (7:46)
7. The Death Of Jack The Ripper (5:25)
8. New Tomorrow (9:55)
9. Princess Coldheart (6:37)
10. The Pleasure Palace (8:13)
11. The Collector (5:22)
12. C.V.A. (1:25)
 
Całkowity czas: 68:28
skład:
The Silverman – klawisze, sample, elektronika, perkusja
Bob Pistoor – bas, gitary, sitar
Qa'Sepel – głos, klawisze
Niels van Hoorn – flet, saksofony, klarnet basowy
Hanz Myer – elektronika, obój, kotły
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,3
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,0

Łącznie 54, ocena: Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
09.07.2016
(Recenzent)

Legendary Pink Dots — Crushed Velvet Apocalypse

Prastarzy bogowie wypłakują oczy, gdy umiera planeta. Krztuszą się z przedawkowania emocji, zdarzeń oraz doświadczeń. Obrazy minionych czasów błyskają przed naszymi oczyma całą paletą barw, jak tonącemu całe jego życie. Wszystko, co usłyszałeś, zobaczyłeś i poczułeś wymieszało się jak w przedagonalnym kalejdoskopie. Raduj się i śpiewaj, póki możesz [1].

Założone w Londynie w roku śmierci ikony stylu cold wave Iana Curtisa (Joy Division) przez troje filistrów – tajemniczego wokalistę i lidera Edwarda Kaspela, klawiszowca Phila Knighta i April Iliffe – Legendary Pink Dots w niedługim czasie stały się jednym z najbardziej intrygujących zjawisk muzycznych lat 80. Zadebiutowały dwa lata później longplayem Brighter Now (In Phaze), który charakteryzował się ascetycznym, nowofalowym brzmieniem wyrosłym na gruncie post-punka. Podobnie jak u Amerykanów, Szkotów czy poniektórych mieszkańców zachodniej Anglii nacechowany rotycznym „r” śpiew ukrywającego się pod różnymi osobliwymi pseudonimami (m.in. Lisa, D’Archangel, Che Banana, Prophet Qa'Sepel) enigmatycznego frontmana, brzmiał na tle skąpo zaaranżowanej muzyki syntezatorowej nadzwyczaj oryginalnie. Wskutek braku zainteresowania działalnością artystyczną grupy ze strony brytyjskiej prasy, w połowie lat 80., tj. tuż po ukazaniu się i niepowodzeniu komercyjnym znakomitej płyty The Tower, jej członkowie przenieśli się do Amsterdamu, gdzie już wcześniej spotkali się z ciepłym przyjęciem podczas występów na żywo. Odtąd nieduża belgijska wytwórnia płytowa Play It Again Sam poczęła wydawać kolejne krążki Wyspiarzy, a te publikowane dotychczas przez In Phaze – wznawiać.

Muzycy zadebiutowali pod patronatem PIAS EP-ką Faces in the Fire, z której pochodzi m.in. „Love in a Plain Brown Envelope” – utwór często wykonywany przez zespół na koncertach w latach 90., a także będący żelaznym punktem jubileuszowego tournée grupy z 2005 roku. Jednak to nie Faces in the Fire rozbudzał od zawsze najwięcej emocji wśród miłośników mrocznej psychodelii, tylko cztery inne, pochodzące z pierwszej dekady działalności zespołu tytuły – The Tower, The Lovers, The Golden Age i The Legendary Pink Box. Równie fantazyjna, jak muzyka zespołu, jest także jego nazwa, która wzięła się od różowych plam od lakieru do paznokci pozostawionych na klawiaturze starego pianina (c. 1908), a którą często brano niesłusznie za odmianę kwasu. Podobnie tajemnicza i niemniej intrygująca jak miejsce (Stonehenge), w którym narodził się pomysł na stworzenie grupy muzycznej One Day, przemianowanej następnie na LPDs, jest powstała po radykalnym przetasowaniu jej składu płyta Crushed Velvet Apocalypse. Skrzypka Patricka Q. „Paganiniego” (1984-1988) zastąpił wspomagany przez oboistę Hanza Myera (Island of Jewels, Any Day Now, The Golden Age) niderlandzki saksofonista, klarnecista i flecista Niels Van Hoorn. Ponadto oprócz stałych członków różowej ekipy z Nijmegen line-up zamykał zmarły podczas sesji nagraniowej do płyty The Maria Dimension (1991), a grający wówczas na gitarach i sitarze Bob Pistoor. Nagrana w połowie 1989, a wydana przez PIAS w roku następnym CVA była najoryginalniejszą, najdojrzalszą, najlepiej zaaranżowaną i najbardziej efekciarską do tamtej pory propozycją artystyczną zespołu, czerpiącego inspiracje z psychodelicznej muzyki lat 60. (wczesny Pink Floyd) oraz Krautrocka (Can, Faust, Embryo). Otwierająca ją klasyczna ballada „I Love You in Your Tragic Beauty” przywołuje na myśl archaiczne „Obsession” (The Legendary Pink Box) z przepastnego repertuaru grupy.

Obserwowałem cię tak strasznie piękną, gdy spacerowałaś pod moim oknem. Oczy miałaś skierowane ku górze, lecz na nikogo nie zwracałaś uwagi..., nigdy też nie spojrzałaś w moją stronę. Zawsze miałaś na sobie tę samą sukienkę i ten sam wyraz twarzy, który zdawał się mówić: „To bezduszny świat, niewart mej uwagi…?” W końcu uznałem, że obsypię cię różami, pomacham chorągiewką…, jednak na nic to się zdało. Takie już moje przykre doświadczenie, iż spoglądam na ciebie z ukrycia... z narastającą obawą, ... że, skoro trwa to już tyle lat, to tak też nadal trwać będzie.

Tę prostą dwuzwrotkową piosenkę o wyizolowaniu i pogodzeniu się z losem wobec nieodwzajemnionej miłości kończy urzekająca melancholią koda. W miejsce gitary klasycznej pojawiają się w niej trzy inne instrumenty: syntezator, klarnet basowy i obój. Wszystkie z podobną intensywnością oddają nastrój przygnębienia, bijący od niełaskawego fatum bohatera piosenki i strasznie – nie tragicznie, jak w przypadku oszpeconej przez londyńskie metro księżniczki z „Ocean of Emotions” (Under Triple Moons) – pięknej, nieprzystępnej i nieczułej na zaloty kawalerów panny. Z przejaskrawioną postacią „księżniczki”, odrzucającej konkury z zaciętością godną wikińskiej władczyni Świętosławy, stykamy się w jednej z trzech bonusowych kompozycji na płycie „Princess Coldheart”. Wydanemu pod tym samym tytułem, co powyższe nagranie 12" winylowi towarzyszyły dwa premierowe nagrania – „The Pleasure Palace” i „The Collector”.

Po nietypowym jak na LPDs akustycznym wstępie do CVA pozostała część płyty odsłaniała nowy wizerunek zespołu odcinającego się od archaicznego języka syntezatorów i tandetnego dudnienia automatów perkusyjnych, tak typowego dla muzyki lat 80., na rzecz bogato zaaranżowanych tekstur, orientalnych brzmień i osobliwych wtrętów dźwiękowych, jakimi zespół już wcześniej udziwniał swoje wypowiedzi muzyczne. Toteż CVA kipi od egzotycznych dźwięków sitaru („Green Gang”), przytłacza krzykliwą elektroniką („Hellsville”, „The Pleasure Palace”), oraz zdumiewa łatwością, z jaką sprzęga syntetyczne brzmienia z akustycznymi („I Love You in Your Tragic Beauty”, „The Safe Way”, „Just a Lifetime”).

Tworzące natomiast charakterystyczną aurę melancholii w dotychczasowej twórczości grupy skrzypce zostały całkowicie wyparte przez wszechobecne na CVA dęciaki. Grający na nich Niels rozpoczął wówczas trwającą przeszło dwie dekady współpracę z zespołem. Wspomagany przez oboistę Hanza Myera Niels umaił CVA kilkoma naprawdę popisowymi solami saksofonowymi, jak te w „Safe Way”, „Just a Lifetime” czy „Hellsville” z cytatem „Sing, Sing, Sing” B. Goodmana. Znany z intensywnie mrocznych, niespokojnych, wręcz paranoicznych tekstów Ka-spel opowiada fantastyczne historie pisane strumieniem świadomości.

Wyjąwszy otwierającą album piosenkę, warto bliżej przyjrzeć się też trzem innym: „The Safe Way”, „Just a Lifetime” i „The Death of Jack the Ripper”. Pierwsza z nich to quasi-religijna opowiastka, będąca jednocześnie krytyką współczesnej formy niewolnictwa, jaką jest praca w dużych sieciach handlowych w rodzaju założonego w 1926 roku przedsiębiorstwa amerykańskiego SAFEWAY.

Prawa dłoń chwyta, lewa – puszcza. Pudełka suną przed siebie. Praca wre. Ślepo wykonuje polecenia. Składa i rzuca na taśmę. Okręca się bez namysłu, bez radości, bez żalu. E-papieros zwisa z gniazda USB. Olśniło ją. Za każde tysiąc pudełek zgarnie premię i znajdzie swoją wyspę szczę... Lecz wtem rozległ się sygnał. Bicz zaświstał i wstępnie zapakowana sterta przywarła do jej szyi. Przeszła na szybkie obroty. Szalony, mechaniczny rytm pracy. Oczyścić stanowisko pracy! Włącz się i dostrój – maszyna wydawała przeciągłe OMMM… W blasku neonu lśniące ostrze lasera wyskrobywało pouczenie: BĄDŹ POSŁUSZNA! Nie próżnuj, nie baw się, nie marnuj czasu. Pracowała przy taśmie. Płaca była niezła. W lipcu znalazła swoją wyspę szczęścia, a na niej kamień, na którym usiadła i wydała z siebie ciche, przeciągłe OMMM…

W wywiadzie dla „Fat Ear Magazine” z 8. grudnia 1990 roku E.K. oświadczył, iż nie jest wyznawcą żadnej sformalizowanej religii, a jedyne, co ceni, to duchowość. Bliska mantrze praca maszyny przemysłowej jest więc mało poważnym odwołaniem do karmicznych uniesień w najpiękniejszej na płycie kompozycji. Prawdziwej ekstazy wszak dostarcza gra saksofonu sopranowego i oboju na tle elektronicznej ściany dźwięków i wrzasku proroka Qa’Sepela. W nieco innym tonie utrzymany jest fantastyczno-apokaliptyczny przebój „Just a Lifetime”. Grany często przez zespół na koncertach, nigdy tak naprawdę nie znudził się publiczności.

Szlochając jak bóbr, przyglądaliśmy się ginącym w popiele łzom, które zamieniały się w parę. W miejscu, gdzie rzeka meandruje, chodziliśmy po rozżarzonych węglach. Osmoleni i opaleni poruszyliśmy palcami, aby zliczyć guzy na naszych rękach, które dawały szybkie przerzuty. Całe życie na to czekaliśmy. Smoki znów chodziły po ziemi, a parafina była za darmo. Tymczasem połykacz ogni oszalał i zamienił ostatnie drzewo w żywą pochodnię. A pewnego pięknego dnia ziemia rozpadła się tylko dlatego, że ktoś kichnął. Całe życie na to czekaliśmy.

Najgęstszy mrok panuje jednak w „Death of the Jack the Ripper” – przewrotnej opowiastce o legendarnym wampirze z wiktoriańskiego East Endu, który ostatecznie ginie z rąk własnych ofiar.

Czuła jego strach niczym cuchnący uryną ściek;
Niczym kłębowiska robaków wijących się w tlących się ruinach rzeźni.
Niczym samobójstwo popełnione w morzu menstruacyjnej krwi.
Niczym otwarte wrota piekieł.
Czuła jego woń, gdy chwyciła nóż i przystawiła mu do gardła.
Czuła jego strach, gdy podniosła krzyk, który wzbił się w powietrze i ucichł w kuble.
Gdy szesnaście okaleczonych dłoni grzebało mu przy rozporku...
Wariatki! Spałaszowały  go w mgnieniu oka… i ucałowały w pośpiechu.
Powleczone szkarłatem dusze wzdrygnęły się na widok damskich pończoch.
Obryzgajmy tę czerwoną noc błękitną krwią.
Uprzątnijcie ten bałagan, gdyż Kuba Rozpruwacz nie żyje. (Chociaż kto wie…?).

E.K. zdradził w rozmowie z Kirsten Janene-Nelson (2 sierpnia 1991), że pożywki do napisania tego feministycznego tekstu przyniosły mu baczne obserwacje fali seksizmu względem kobiet w zespołach industrialnych. Alternatywna historia Kuby Rozpruwacza według Ka-spela, w której przywraca on należny kobietom szacunek, jest równie absurdalna, jak będący wariacją na niniejszy temat odcinek serialu Rewolwer i Melonik pt. Mgła z 1969 roku, w którym odgłosy odjeżdżającej z miejsca zbrodni karety imituje magnetofon, a londyński smog regulowany jest zwykłym pstryczkiem w miejscu spotkań miłośników upiora (Gaslight Ghoul Club). W odróżnieniu od nie byle jakiej kreatywności klubowiczów, autor słów do utworu o „rzeźniku” z Whitechapel nie potrzebował kłębów pary wodnej z pękniętej rury ciepłowniczej, aby wyczarować odpowiednio intensywny nastrój grozy, tożsamy z najbardziej ponurymi piosenkami grupy Bauhaus.

Po wyjątkowo popowym albumie The Golden Age, wydany w 1990 roku CVA prezentuje nowe, dojrzalsze fizys grupy, które żegna się ze śpiewnymi partiami skrzypiec, z zimnym nowofalowym brzmieniem syntezatorów oraz bezbarwnym beatem w stylu retro, a mówi trzy razy "tak" dla wszechobecnych saksofonowych sól, wpływów muzyki hinduskiej, bogatych aranżacji, a także osobliwości i mroku płynących z uprawiania wysublimowanego rocka psychodelicznego. Po raz pierwszy w dziesięcioletniej karierze zespołu, nie licząc nawiązującej rozbudowaną formą do rocka progresywnego apokaliptycznego „Waiting for the Cloud” z 1987 roku, artyści poczęli klecić z powodzeniem dłuższe i bardziej przemyślane pod względem struktury i stylu kompozycje – „Green Gang” i „New Tomorrow”. Kolejna płyta Kropek, uważana za magnum opus The Maria Dimension (1991), była pod tym względem jeszcze bardziej udana od poprzedniczki, jako że obrodziła też dwiema równie fantastycznymi, monumentalnymi kompozycjami: nawiązującą w tytule do noweli Keitha Robertsa „Grain Kings” oraz odnoszącą się do twórczości Embryo i Gongu „Evolution”.

Słowa proroka Qa’Sepela póki co niezmiennie bawią i straszą, lecz – czego należałoby się spodziewać po przybranym przez niego pseudonimie – nie moralizują. Lider Kropek przyznaje w cytowanym wcześniej wywiadzie z Kirsten Janene-Nelson, iż nie lubi nikogo pouczać i nie jest mu wcale przyjemnie, gdy mówi się do niego jak z katedry. Patrzące z okładki płyty na słuchacza oko opatrzności, wpisane w odwrócony podstawą do góry trójkąt, raczej nie gani swym spojrzeniem, prędzej stara się go zahipnotyzować, by ten nie oderwał się tak łatwo od blasku rodzącej się w trudzie i znoju gwiazdy muzycznego podziemia, w którym to undergroundzie Legendarne Różowe Kropki lśnią do dziś niczym nieoszlifowany szalony diament.

-----------------------------------------------------------------------------

[1]. Tłumaczenie motta zespołu Legendary Pink Dots oraz zamieszczonych w dalszej części tekstu słów piosenek – Tomasz Ostafiński. 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.