Jesienią 2010 roku ukazał się ostatni, bodajże 27. studyjny album The Legendary Pink Dots, zatytułowany Seconds Late For The Brighton Line. Chyba 27., bo długo liczyłem płyty Kropek na swojej półce. Gdy pominąłem single, EP’ki, wydawnictwa zbiorowe, kompilacje i płyty koncertowe, to stanęło na liczbie 27 (słownie: dwadzieścia siedem). Jeśli coś przeoczyłem, to bardzo przepraszam, ale określenie ilości nagrań w przypadku tego zespołu, podobnie jak na przykład Nurse With Wound jest niemalże niemożliwe.
Legendarne Różowe Kropki to brytyjsko-holenderska grupa, która głównie za sprawą nieodżałowanego Tomka Beksińskiego ma w naszym kraju sporą grupę fanów – a raczej wyznawców. Prawda jest taka, że ten zespół albo się kocha i kocha jego muzykę, albo... się go nie znosi, przede wszystkim za sprawą wokalisty-proroka Edwarda Ka-Spela obdarzonego, jak sam go określa „nieludzkim głosem”.
Przez skład „Kropek” przewinęło się plus minus około trzydzieści osób. Od początku ich trzon stanowi wspomniany Edward Ka-Spel oraz klawiszowiec Phil Knight bardziej znany jako The Silverman. Aktualnie w składzie znajduje się jeszcze znakomity holenderski gitarzysta Erik Drost, wcześniej znany m.in. z formacji Girlfriends oraz dźwiękowiec Raymond Steeg (jest to jedyny znany mi zespół, który w swoim składzie zamieszcza inżyniera dźwięku). W podobnym składzie LPD nagrywało na początku tej dekady, lecz towarzyszył im (prawie od dwudziestu lat) saksofonista Niels van Hoorn, który kilka miesięcy wcześniej odszedł z zespołu po to, aby zająć się własnym projektem – Strange Attractor. Chwilę przed nim po raz kolejny grupę opuścił też gitarzysta Martijn de Kleer i to właśnie na jego miejsce powrócił Drost.
W takim czteroosobowym składzie: Ka-Spel, The Silverman, Drost i Steeg powstał najnowszy album Seconds Late For The Brighton Line, który dobrze określa słowo: zjawiskowy. Po pierwsze, nowy krążek jest znacznie lepszy od poprzedniego Plutonium Blonde (2008) i jest najlepszym materiałem, jaki wydały Różowe Kropki od czasów The Whispering Wall (2004). Po drugie cieszę się, że do składu powrócił utalentowany Erik Drost, który będąc zarazem najmłodszym członkiem grupy wnosi tam dużo świeżości; często jest też nazywany „Młodym Frippem”. Nie znoszę gitarzystów, którzy lubują się w popisowych solówkach w stylu łiii, łiii, łiii... Lubię, gdy gitara podkreśla brzmienie i dodaje, choćby nawet najdelikatniej, charakter kompozycji. Na nowej płycie słychać to szczególnie w utworach „No Star Too Far” oraz „Someday”. Drost ma w ogóle specyficzną technikę gry na gitarze – jako leworęczny gitarzysta, gra na gitarze dla praworęcznych... i nie byłoby w tym nic dziwnego (tak w latach ’60 grał popisujący się Hendrix), gdyby nie fakt, iż gitara jest... odwrócona. Wieść, iż on powraca, bardzo mnie ucieszyła i jakoś specjalnie nie opłakiwałem odejścia de Kleera. Natomiast szokiem było odejście wspomnianego van Hoorna. Bałem się, że bez niego każde kolejne dzieło LPD będzie przypominało solowe albumy Ka-Spela i Silvermana. Teraz jestem o to spokojny. Owszem, szkoda mi, że nie ma już tutaj całej palety najróżniejszych saksofonów od sopranowego do basowego, fletu, klarnetu i innych dziwnych instrumentów dętych (często własnej konstrukcji), ale od strony muzycznej zespół poradził sobie bardzo dobrze. Jedno jest pewne, że najbardziej charyzmy van Hoornblowera będzie brakowało na koncertach.
Album brzmi naprawdę pięknie i mija trochę czasu, nim słuchacz dokładnie się z nim osłucha. Nie jest tak transowy, agresywny i nacechowany elektronicznymi natręctwami jak płyty LPD z lat ’90. Sporo tutaj gitary, klawiszy, a elektronika potraktowana została jako najlepsza przyprawa i dodaje smaku oraz nowoczesnego charakteru nowym „Kropkom”. Chyba najbardziej transowym kawałkiem jest trzynastominutowa kompozycja „Ascension”.
No i oczywiście, jak zawsze w przypadku tego zespołu, wspaniałe dźwięki zostały ubarwione oryginalnymi tekstami autorstwa Proroka Ka-Spela.
Dziewięciu nowych kompozycji (tyle liczy zawartość CD) słucha się bardzo dobrze. Zadziwiające, że przy takiej ilości wydawnictw ten zespół wciąż potrafi zaskakiwać i nie postawił jeszcze ostatniej Różowej Kropki nad „i” w wyrazie „Pink”. Najnowsze dzieło Seconds Late For The Brighton Line należy traktować szczególnie także z tego względu, iż grupa w ubiegłym roku obchodziła trzydziestolecie swojej działalności.
Warto zwrócić też uwagę na szatę graficzną wydawnictwa, do której LPD jakby wcześniej nie przywiązywało większej wagi. Nowa płyta została wydana w bardzo ładnym, aczkolwiek prostym digipaku, na którym znajdują się tajemnicze liczby i literki S L F T B L [Seconds Late For The Brighton Line].
PS. Jesienią tego roku muzycy mają po raz kolejny zawitać do naszego kraju z serią koncertów. Jednakże tych, którzy już głodni są LPD w wydaniu scenicznym odsyłam do najnowszego i bardzo profesjonalnego (wreszcie!) koncertowego DVD, Paris In The Fall, wydanego niedawno przez amerykański Soleilmoon, którego recenzja znajduje się na naszych stronach.