Prog z (czerwoną) kapustą – Vierte Ausgabe.
Ten kąsek wynalazł gdzieś (ponoć u kumpla w garażu, tak jak opisywany już przeze mnie P.O.N.D.) pan Bogdan, właściciel lokalnego komisu płytowego. Lubisz płyty z demoludów, to masz – i podsunął mi „Madonnę Sykstyńską”. Posłuchałem i… wbiło mnie w glebę. Konkretnie. Serio, utwór tytułowy to jest ekstraklasa światowego prog-rocka. A reszta nie jest wiele gorsza.
Drezdeńska (swoją drogą Saksonia to takie lokalne zagłębie fajnych zespołów było) electra (z małej litery) to byli kolejni weterani sceny NRD. Byli, bo w zeszłym roku panowie zakończyli działalność – po, bagatela, 46 latach. „Madonna” to ich czwarta płyta. Oceny na progarchiwach wyglądają ciekawie – reszta wypada dość tak sobie, oscylując około 3.0 (często trochę poniżej), a ten album ma średnią 4.6. I całkowicie zasłużenie
Ależ się ta płyta zaczyna – chóry, majestatyczne syntezatorowe wprowadzenie… Już od pierwszych minut jest fascynująco. W pierwszej części, obok wszechobecnych, utrzymanych w klimacie renesansowych chorałów partii chóru, pojawia się zderzenie akustycznej gitary, balladowego śpiewu i symfonicznych, klawiszowych teł – przypomina to nieco The Moody Blues. Druga część tryptyku jest dużo bardziej kolażowa, pojawiają się instrumenty dęte – całość wprowadza fajne solo na saksofonie, potem pojawia się choćby solo na flecie, parateatralny fragment z recytacją chóru i podniosłe momenty ładnie prowadzone przez majestatyczną gitarę elektryczną i fortepian… Do tego w pewnej chwili pojawia się niby-wschodni, taneczny motyw na gitarze klasycznej. Finałową część ładnie otwiera nieco teatralny, narastający, wokalno-fletowy fragment, potem mamy trochę klawiszowo-gitarowych popisów, świetną partię wokalną (w ogóle wokalista electry się wyróżnia spośród niemieckich kompanów – ma silny, rockowy, dobrze ustawiony głos; zresztą jest tenorem operowym) i frapujący finał z chóralną partią wokalną w soulowo-gospelowym klimacie (jakby wprost z „Hair” czy „Jesus Christ Superstar”).
Do tego trzy krótsze formy. Majestatyczne, wypełnione ciepłymi brzmieniami syntezatorów „Scheidungstag” kojarzy się z Yes lub Camel przełomu lat 70. i 80., a lekkie, przebojowe, dynamiczne, zbudowane na fajnej gitarowej partii „Jahrmarkt” przypomina to, co Trevor Rabin i spółka nagrywali tak około 1981-82 roku, zanim Cinema przepoczwarzyła się w Yes. Do tego w balladzie „Erinnerung” Gisbert Koreng pokazuje, że śpiewny, melodyjny styl gry Andy’ego Latimera jest mu bliski, a cały utwór całkiem fajnie pasowałby na „Breathless” czy „I Can See Your House From Here” (tzn. jeśli chodzi o te lepsze utwory z tej schizofrenicznie nierównej płyty).
Właśnie – w przeciwieństwie do wielu płyt z NRD, „Die Sixtinische Madonna” nie sprawia wrażenia, jakby powstała o kilka lat za późno – to jest porządny prog-rockowy album przełomu dekad, łączący większą formę z ciekawie zaaranżowanymi, całkiem chwytliwymi, ładnymi piosenkami. Do tego panowie w roku 1980 dorobili się już własnego stylu, wszelkie odniesienia do Yes, Camel, Moodiesów, jakie pojawiają się powyżej, to bardziej na zasadzie luźnych odniesień właśnie, bo żadnych bezpośrednich stylizacji czy zapożyczeń nie ma.
Świetny album dla każdego fana klasycznego prog-rocka.