ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Necromonkey ─ Show Me Where It Hetrz w serwisie ArtRock.pl

Necromonkey — Show Me Where It Hetrz

 
wydawnictwo: Roth Handle Recordings 2015
 
1. Entering the Sub Levels of Necroplex (11:00) 2. Everybody Likes Hornets But Nobody Likes Hornet Egg (5:00)
3. The Rage Within the Clouds (10:43)
4. The Electric Rectum Electoral (7:06)
5. Like Fun You Are (7:05)
6. The Current Beneath the Squarewave (5:54)
 
Całkowity czas: 46:08
skład:
- David Lundberg / keyboards, guitars, drums, percussion, drum machines, electronics, sound effects; - Mattias Olsson / keyboards, guitars, drums, percussion, drum machines, electronics, sound effects
With:
- Kristian Holmgren / vocals
Brak ocen czytelników. Możesz być pierwszym!
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Brak głosów.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
06.05.2016
(Recenzent)

Necromonkey — Show Me Where It Hetrz

Kiedyś jeden mój znajomy, zapytał mnie, jak to jest, że taki rockowiec jak ja, słucha tak dużo elektroniki. Odparłem, że po prostu tak zostałem wychowany. Kiedyś pisałem o systemie podwórkowego dokształcania muzycznego, gdzie starsi koledzy edukowali młodszych, co trzeba wiedzieć i znać, żeby nie wyjść na kompletnego buraka – czy ktoś słuchał prog-rocka, czy wolał hard-rocka, zawsze w pakiecie była też elektronika – obowiązkowo. Każdy, kto słuchał czegokolwiek więcej, niż jakichś popowych szansonistów typu Happy End, słuchał też Tangerine Dream, Schulze’a, albo Vangelisa. No i zgodnie z przysłowiem o skorupce, która nasiąka, zostało mi tak do teraz i nie zanosi się, żeby mi się coś odmieniło.

 

Niestety, stara gwardia powoli się wykrusza – a to do nieba, a to na emeryturę. Chociaż nagrali tego tyle, że hoho, na długie lata tego starczy. Jednak człowiek to stworzenie ciekawskie i zawsze będzie szukał czegoś nowego. No to szukam – z mniejszym, lub większym  skutkiem. Trudno mi powiedzieć, czy „Show Me Where It Hertz” to ten większy skutek, ale na pewno nie mniejszy. Na pewno jakiś.

 

Co prawda w elektronice zwykle pociąga mnie przede wszystkim  zwiewność, klimatyczność, nastrój, chociaż nie tylko, bo jedną z moich ulubionych płyt z el-muzyką jest „Transcefer” Schulze'a,  jednak takie dźwięki, jakie wydaje Necromonkey nie są moim pierwszym wyborem.  „Show Me…” jest w pewnym sensie zaprzeczeniem tego wszystkiego, co w takiej muzyce lubię – agresywne, hałaśliwe syntezatory, raczej chropawa, powiedziałbym, rockowa, produkcja właściwie bez tradycyjnej dla gatunku subtelności. Jak  na moje pojmowanie el-muzyki, jest to omalże hard-core (może trochę przesadzam), jakby skrzyżowanie nieco łagodniejszego Bad Sector z Tangerine Dream z początku lat osiemdziesiątych – powiedzmy z „White Eagle”, a co ciekawe gdzieniegdzie daje się usłyszeć i Air. Oczywiście, że Necromonkey wcale nie zaliczają się do jakiegoś elektronicznego ekstremum. Chociaż  na wieczorne odstresowanie  specjalnie się  ta muzyka nie nadaje.  Ale z czystym sumieniem należy uznać ją za ciekawą. 

 

Na płycie znajdziemy sześć, niespecjalnie długich utworów – najdłuższy jedenaście minut, najkrótszy  pięć, co jak na elektroniczne standardy można uznać za dystans sprinterski. Początek jest … długi, bo „Entering…” tak na dobre zaczyna się pod koniec siódmej minuty. Najpierw rwany, nerwowy rytm elektronicznej perkusji, zapętlone dźwięki z sekwencerów, gdzieś, pod koniec czwartej minuty wydaje się, że utwór już rusza, ale kilkadziesiąt sekund później okazuje się, że to tylko zmyłka. Zdaje się, że na początek płyty zespół odpalił najmocniejszą petardę, bo dalej nic lepszego już nie znajdziemy. Na szczęście „Show Me…” to nie jeden, najdłuższy utwór i wypełniacze, tylko całkiem równa i całkiem mocna płyta – w całości. Reszta utworów opiera się na dwóch elektronicznych schematach – albo silnie zrytmizowane, opierające się na wyrazistym  motywie przewodnim,  albo muzyczne impresje kreowane przez syntezatorowe „plamy dźwiękowe”, czasami coś pomiędzy. Niby to wszystko nic nowego, jednak efekt końcowy jest moim zdaniem bardziej niż zadowalający.

Waham się między siedmioma, a ośmioma gwiazdkami i cały czas nie wiem, czy jest to płyta na osiem ze sporym minusem, czy bardziej na siedem, za to z bardzo dużym plusem. Taka bardzo dobra, to ona wcale nie jest, znam lepsze i to wcale nie takie wiekowe, ale słucham tego od ładnych kilku miesięcy (już dawno ta recenzja powinna się ukazać…) i podoba mi się coraz bardziej. Ponieważ jak to zwykle powinno być, że wszelkie wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego, a także zarówno z tego powodu, że zespół debiutuje na naszych łamach – okej, takie niepewne osiem, ale za to z jak najbardziej pewną rekomendacją – warto!

 

Ciekawostka – na progarchivach ta kapela jest określana jako eclectic prog. Robię w tym momencie minę jak Jeremy Clarkson kiedy opowiada kolejne rewelacje o Stigu zaczynając od słynnego: „Some say…”. Widzowie Top Gear wiedzą o co chodzi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.