Powiem tak – jedna z lepszych płyt hard’n’heavy zeszłego roku. A piszę o niej dopiero teraz, bo trafiła do mnie dopiero w styczniu i jako już nie-nowość, nie była już taka strasznie pilna do zrecenzowania. Szczególnie, że zaczęły pojawiać się nowsze rzeczy. A w tym czasie już mi się ta muzyka trochę zdążyła „uleżeć”. I bardzo dobrze.

 

George’a Lyncha znam tylko z Dokkena, a ta kapela jakoś nigdy mi się specjalnie nie podobała. Lynch Mob i jego solowych dokonań nie znam w ogóle, a na „Shadow Train” trafiłem trochę przypadkiem. Początkowo  nawet go z Dokken nie skojarzyłem. Zresztą muzycznie – trudno by było. Co prawda jedno i drugie można wrzucić do bardzo pojemnego worka z napisem „Hard’n’heavy” i w tym momencie wszystkie podobieństwa się kończą. Dokken to był taki typowy, moim zdaniem niezbyt interesujący pudel, a „Shadow Train” to pozycja z dużo wyższej półki, do tego nie  aż tak  łatwa do zaszufladkowania, jakby się to mogło wydawać. To, że jest to z pewnością hard’n’heavy – nie ulega wątpliwości. No bo jest głośno, ciężko, są riffy, solówki, wokalista z odpowiednim wydzieram. Jednak różne rzeczy się tam mieszają – grunge, stary, klasyczny heavy rock sprzed czterdziestu kilku lat,  blues, a nawet i psychodelia. Nie sprawia to mimo wszystko  wrażenia jakiegoś recyklingu, tylko tworzy coś, no nie powiem nowoczesnego, ale jednak współczesnego i z pieczęcią czegoś własnego. Pewnie można byłoby się doszukać jakichś podobieństw i to pewnie do niejednego wykonawcy  (na pierwszym krążku  zestawu słychać dość dobrze Alice in Chains), ale przecież całe hard’n’heavy od dobrych kilkudziesięciu lat to jest jedno wielkie zapożyczenie  i dlatego nie ma się co strzelać o jakieś powtórzenia.

 

Na szacunek na pewno zasługuje tu jedna rzecz – to  jest album dwupłytowy, a dwupłytowy album, który jest od początku do końca odpowiednio pomyślany, przygotowany i zrobiony tak, że wszystko jest na swoim miejscu i nie ma żadnych zapychaczy, no to straszny ewenement – szacun, czapki z głów i po prostu Pan Artysta. „Shadow Train” to około półtorej godziny muzyki, z której nie ma się ochoty wyrzucić ani jednego dźwięku. Sposób, w jaki podzielono muzykę na oba krążki może nie jest specjalnie nowatorski, ale moim zdaniem bardzo sensowny – na pierwszym są utwory szybsze i ostrzejsze, a na drugi – spokojniejsze i bardziej rozbudowane. Ale nie jest to zestaw jakichś rockowych ballad – dalej jest ciężko, soczyście, ale więcej  różnego kombinowania – trochę łagodniej, nieco bogatsze aranżacje, tu właśnie pojawiają się wspomniane wcześniej bluesowe i psychodeliczne klimaty. Ciekawe jest też to, że oba krążki uzupełniają się odpowiednio – nie ma tu jakichś drastycznych dysonansów stylistycznych i jest to jedna całość, a z drugiej strony można ich słuchać osobno, bo i osobno stanowią też pewną całość. Szczerze mówiąc najbardziej by mi pasowała ta płyta w wersji DVD-Audio, żebym nie musiał latać do odtwarzacza i krążków zmieniać, ale jest to jedyna wada tego albumu. Jeszcze co ciekawego zauważyłem – zwykle płyty hard’n’heavy walą w dziób i już, tam raczej drugiego dna, specjalnych subtelności i dodatkowych smaczków nie ma się co spodziewać. „Shadow Train” daje po uszach od razu i tak jak trzeba, za to potem jak się człowiek wsłucha –  tam się sporo dzieje chociażby w drugim planie, zwłaszcza  na drugim krążku.  Dużo się dzieje i warto się w tą muzykę trochę bardziej wsłuchać, a nie tylko a nie tylko potraktować jako miły sposób na utratę kilku procent słuchu – chociaż do tego też się świetnie nadaje.

 

„Shadow Train” oprócz bycia świetnym albumem, jest też częścią większego projektu „Shadow Nation” – jest jeszcze film dokumentalny o losach Indian we współczesnej Ameryce.

 

Osiem gwiazdek z dużym plusem.