Nie będę się powtarzał. O fenomenie Jake’a Bugga możecie przeczytać w moich dwóch recenzjach jego albumów studyjnych – debiutanckiego Jake Bugg oraz wydanego niewiele później Shangri La. Należąc do rosnącego grona jego fanów początkowo z wielką radością przyjąłem informację o wydaniu koncertowego DVD artysty z materiałem zarejestrowanym w legendarnym Royal Albert Hall. Emocjonalnej ekscytacji towarzyszył jednak racjonalny sceptycyzm. Jak się okazało - bardzo słusznie.
O samej muzyce prezentowanej na koncercie powiedzieć można niewiele nowego – jest dobrze, czasem poprawnie, ale zasadniczo występ zbieżny jest z tym, co znane jest z albumów studyjnych. Muzycy wspierający Jake’a radzą sobie bardzo dobrze, a i młodziutki wokalista jedynie czasami zbacza z właściwej linii melodycznej. Wszystko jest grzeczne, poukładane i aż do bólu przewidywalne. Na dłuższą metę ze sceny wieje nudą, a nie pomaga w tym niezbyt porywająca realizacja występu (sztampowe ujęcia i nieciekawa praca kamery).
Nie to jest jednak główną wadą koncertu. Przede wszystkim totalnym niewypałem jest dobór miejsca! Dla Jake’a Bugga i jego fanów ogromną nobilitacją musiał być występ w Royal Albert Hall. Obiekt jest tak duży i budzi tyle respektu, że artysta i ludzie znajdujący się w sali są po prostu nieustannie stremowani. Widać to po twarzy Jake’a, ale także wśród tłumu, który nie wie czy może skakać, czy klaskać, czy krzyczeć, ani nawet czy „wypada” śpiewać. Większość publiki to osoby młode, które wyraźnie nie potrafią się wczuć w występ swojego idola w tak nobliwym miejscu. Do tego scena w Royal Albert Hall jest po prostu zbyt duża – przestrzenie między muzykami są na tyle znaczne, że zupełnie nie czuć chemii między nimi.
Występ ratować próbują goście – Michael Kiwanuka (gitarzysta soulowy) i Johnny Marr (były gitarzysta The Smiths). Szczególnie od tego drugiego bije aura wielkości i faktycznie obecność Marra na scenie okazała się strzałem w dziesiątkę. Ciekawie wypadł też „Broken” w towarzystwie chóru, ale wciąż te nieliczne próby stworzenia ciekawszego występu nie poprawiają ogólnego wrażenia z całości.
Po obejrzeniu koncertu po raz pierwszy zacząłem się od razu zastanawiać co tak naprawdę „nie zagrało". Na pewno wydawnictwo to ukazało się zbyt wcześnie. Nie sądzę, abyśmy mieli niedosyt Jake’a Bugga po wydaniu dwóch albumów w niewielkim odstępie czasu. Wersja koncertowa znanych nam utworów? Za dużo i za szybko. Warto także odnieść się do wizerunku Jake’a. Stylizacja jego osoby bardzo mocno nawiązuje do braci Gallagher. Tylko, że Oasis było „brudną” kapelą, stroniącą od wielkich sal i blichtru, lubiącą kluby i ciasne przestrzenie pozwalające na bezpośrednie spotkanie z fanami. Dystans, który uwypuklony jest na zarejestrowanym koncercie może jedynie Jake’owi zaszkodzić. Podkopuje on wizerunek buntownika, młodego artysty, który chce coś szczerze od siebie powiedzieć. Szkoda, ale wciąż mam nadzieję, że to jedynie sieć zarzucona przez wytwórnie, a kolejne sukcesu pozwolą temu młodemu chłopakowi na szybkie uzyskanie swobody działania.