Ile znamy osób, które wciąż powtarzają: "Jaki ten współczesny rynek muzyczny jest beznadziejny!", albo "Z muzyką jest coraz gorzej"... Tak, to prawda - mamy nadmiar talent show, które produkują gwiazdy marnej jakości, kolejne radia stawiają na słuchalność, a nie na jakość, a muzyczna telewizja właściwie przestała istnieć. Jednak ten, kto szuka i obserwuje rynek, spokojnie znajdzie prawdziwe perełki.
Jedną z nich jest Jake Bugg. 19-o letni brytyjczyk od niedawna robi prawdziwą furorę na rodzimym rynku. Najpierw BBC zaprosiło go do występu na Glastonbury Festival, następnie Mercury Records zaoferowało mu kontrakt płytowy. A Jake, mimo, że jego karuzela popularności kręci się już ponad rok, pozostał tym samym wyluzowanym chłopakiem, który stylizuje się na gwiazdy dekad minionych. Jego niedbały ubiór, krzywe zęby i niezbyt wyszukane odpowiedzi w wywiadach stały się już znakiem rozpoznawczym. Muzycznie Bugg oscyluje wokół rocka, folku, country i bluesa. Dzięki temu udało mu się coś, co jest w obecnych czasach zadaniem szalenie trudnym. Stworzył muzykę, która łączy pokolenia, która łączy mainstream ze sztuką.
Brytyjscy dziennikarze od razu zaczęli tworzyć całą gammę porównań muzycznych. Jedni wspominali artystów, którzy twórczo działali lata temu - najbardziej oczywistym porównaniem był tutaj Bob Dylan. Sam Bugg powiedział jednak, że ceni Dylana, ale to nie on miał na niego największy wpływ. Okazało się, że nie mniejszy udział w kreowaniu muzycznego stylu Bugga miały muzyczne lata 80. i 90. w Wielkiej Brytanii i muzyka spod znaku Oasis. Jakby tego było mało, Noel Gallagher po tym jak usłyszał Bugga zaopiekował się nim, wychwalał go w wywiadach, a w końcu zaprosił na wspólną trasę z Noel Gallagher's High Flying Birds.
Starczy tego biograficznego wprowadzenia. Przejdźmy do debiutanckiej płyty zatytułowanej po prostu Jake Bugg. Wydany pod koniec 2012 roku album zebrał pozytywne recenzje w brytyjskiej prasie, a w Polsce przeszedł właściwie bez echa. A szkoda.
Krótki, bo niespełna 40-o minutowy album obfituje w piosenki z pogranicza rocka i szeroko rozumianego folku. Bugg łączy styl gwiazd takich jak Bob Dylan, The Clash, Bruce Springsteen z tym co modne niedawno (Oasis) i z tym co modne teraz (wszelkie odmiany indie-folku jak Mumford & Sons, czy The Black Keys). Najlepszym obrazem tego co serwuje Bugg na swoim debiucie jest chyba pierwszy i zarazem singlowy utwór - "Lightning Bolt". Rytmiczna, brudna gitara i wyluzowany głos, ale też lekki efekt "przytłumiający" na wokalu (jakże teraz popularny - spójrzmy chociaż na utwór "Lonely Boy" z El Camino The Black Keys). Małą ciekawostką będzie fakt, że utwór ten był grany na rozgrzewce przed biegiem mężczyzn na 100 metrów podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie (wiecie czemu? :) ). W dalszej części płyty utwory szybkie mieszają się z wolnymi, "starsze" z tymi bardziej nowoczesnymi. I tak otrzymujemy "Two Fingers", "Broken", czy w szczególności "Ballad of Mr Jones" - każdy z tych utworów mógłby zostać właśnie nagrany przez braci Gallagherów, gdyby tylko Ci znów zaczęli uznawać rodzinną miłość. Świetne melodie, dobre teksty i dobry ładunek emocjonalny to najmocniejsze punkty tych utworów. Gdy szukamy bardziej klasycznie to możemy sięgnąć po "Simple As This" (porównania do Dylana stają się w pełni zasadne), "Country Song" (świetna zabawa stylistyką amerykańskiego baru przy autostradzie), czy "Slide", który wydaje się być nawiązaniem do lekko psychodelicznych dokonań wielu zespołów w latach 70. Bardzo ciekawym utworem jest też "Taste It" - dynamiczne country przechodzące w mocniejszy rockowy utwór, w którym można doszukiwać się nawet wczesnego punku (tego w stylu The Clash). "Seen It All" to miły, lekko popowy utwór, który spokojnie mógłby zawitać do stacji radiowych (nawet do tych nakierowanych na tylko na słuchalność). Mój osobisty faworyt to "Trouble Town", w której Bugg jest bardzo dynamiczny, a zarazem melodyjny. Utwór ten ujmuje swoją prostotą, która okazuje się tutaj bardzo mocnym, muzycznym narzędziem. Dobra muzyka nie musi być trudna.
Niestety, najsłabszym momentem płyty jest jej końcówka. Pomijając outro w postaci utworu "Fire" trzy ostatnie ballady są dość nijakie i po przesłuchaniu całej płyty mogą być dość nużące. "Note To Self" próbuje się ratować sekcją smyczkową, ale to i tak za mało. Na szczęście wspomniany "Fire" pozwala zachować w pełni pozytywne wrażenie po przesłuchaniu całej płyty. Głos Bugga wędruje na efekt płyty winylowej. Towarzyszy mu lekki akompaniament gitarowy. Całość niespodziewanie się urywa, co jest bardzo ciekawym zagraniem. Słuchacz, czeka na to co będzie dalej...
Podstawowe pytanie, które sobie zadaję po wielokrotnym przesłuchaniu albumu to "Co dalej?". Jake Bugg ma 19 lat, cała muzyczna kariera jeszcze przed nim. Jego debiutancka płyta jest stosunkowo krótka, a część utworów została chyba doklejona "na siłę", ale jest na niej też kilka naprawdę świetnych numerów. Czekam na więcej. Mam też nadzieję, że uda mu się przekonać do siebie fanów muzyki. Szczególnie tych najmłodszych. Gdy przypomnę sobie tłumy młodych dziewczyn stojących pod łódzkim hotelem, przed koncertem równolatka Jake'a - Justina Biebera, to najchętniej każdej z nich wręczyłbym płytę Bugga mówiąc "Może jednak on?".