Ćwiara Minęła™ AD 1989!
Lata osiemdziesiąte nie były specjalnie udane dla Dylana. Co prawda w 1983 roku wydał bardzo poważaną przez krytykę i publiczność płytę „Infields”, ale dwie wcześniejsze i trzy późniejsze były raczej przeciętne, żeby nie powiedzieć – słabe. Do tego dwie niezbyt udane albumy koncertowe i można byłoby powiedzieć, że przemija wielkość tego świata i czeka miejsce w muzeum. Na szczęście przyszła jesień 1989 roku a z nią „Oh Mercy”. I wszystko wróciło na swoje miejsce. Dylan znowu był wielki, albo przynajmniej z powrotem był Dylanem.
Najbardziej znaczącą postacią na „Oh Mercy” poza samym Dylanem był producent całości, Daniel Lanois. Wtedy było to bardzo gorące nazwisko w tym fachu. Był współproducentem takich płyt jak „The Unforgettable Fire” i „The Joshua Three” U2, „So” Gabriela, a także producentem debiutanckiego albumu Robbie Robertsona. Miał swój charakterystyczny styl, taki bardzo eighties, który niekoniecznie musiał pasować do muzyki Dylana, ale Bob namówiony przez Bono (bo to on właśnie rekomendował mu Lanois) postanowił zaryzykować. Właściwie co miał do stracenia? Można powiedzieć, że i tak całą dekadę miał praktycznie w plecy – jedna płyta do bani w tą, jedna w tamtą – i tak później nikt tego się nie doliczy. Tym razem jednak Lanois nie próbował przerabiać Boba na współczesną modłę, a raczej urozmaicić jego muzykę. Wyszedł Dylan w lekkim sosie a’la eighties, co zdecydowanie też wyszło mu na zdrowie. Ale sama produkcja zdałaby się psu na buty, gdyby nie sam artysta nie stanął na wysokości zadania jako kompozytor. Pamiętam, że kiedy słuchałem tej płyty po raz pierwszy, to dwa utwory zrobiły na mnie duże wrażenie – najpierw „Political World”, no a potem „Man in The Long Black Coat”, natychmiast obwołany nowym, dylanowskim klasykiem.
Całe „Oh Mercy” podzielone jest na dwie części, zgodnie ze stronami winyla – na pierwszej są raczej żwawsze utwory, w jakiś sposób spointowane niesamowitym „Man in The Long Black Coat”, a na drugiej dużo spokojniejsze, balladowe utwory, w których producencki styl Lanoisa słychać wyraźniej – chyba najbardziej w „Most of Time”. Chociaż właśnie druga część (strona) podoba mi się bardziej, to moim zdaniem całe „Oh Mercy” jest bardzo dobre. Mimo, że krótkie, ale za to nie ma ani jednego zbędnego utworu, ba nawet jednego zbędnego dźwięku. Z jednej strony zrobiona „na bogato” (jak na Dylana), bo większość utworów zaaranżowana na większą ilość instrumentów, a z drugiej wszystko jest to jakoś tak schowane na drugim planie, za głosem Dylana – to jest takie perfekcyjnie zrobione tło, którego nie zauważamy, a które musi być, bo jest integralną częścią dzieła. Lanois dokładnie wiedział, kiedy Dylan musi pozostać Dylanem, na przykład w „Political World”, „Everything Is Broken”, że to po prostu trzeba tylko dobrze nagrać, a kiedy można zaingerować bardziej, żeby wydobyć z muzyki coś więcej – sztandarowym przykładem jest „The Man…”, kiedy właśnie produkcja i aranżacja stanowi o niesamowitym klimacie tego utworu i jest tak samo ważna jak sama muzyka. W kilku utworach, właśnie z drugiej strony, słychać w produkcji to eighties – miękkość, przestrzeń, pogłos, ale te wszystkie zabiegi są bardzo subtelne i nie ingerują zbytnio w muzyczną materię, a raczej uwypuklają jej nastrój i dodają delikatności. Powstał album jak na Dylana niespecjalnie ortodoksyjny, ale z pewnością bardzo ciekawy i nawet powiedziałbym, że jeden z ciekawszych w jego dyskografii.
Co ciekawe, artysta nie poszedł już tą drogą (może jedynie nieco podobne do „Oh Mercy” było „Time Out of Mind”). Raczej zwrócił się w stronę muzyki, z której się wywodził – folku, blue-grass, country i tym podobnym. Wielu bardzo ceni te wydawnictwa, ale ja jednak wolę tego bardziej rockowego Dylana i „Oh Mercy” jest praktycznie ostatnią jego płytą, której mam ochotę słuchać.