Do niedawna znałem cztery, może pięć piosenek tego pana. Oczywiście wiedziałem, kto to jest, tylko po prostu się nie krzyżowaliśmy. Ale kilka miesięcy temu w czasie rekonesansu w takim jednym dużym hangarze płytowym, coś bardzo interesującego dolatywało z głośników – O! dobre! – pomyślałem – ciekawe co to? Okazało się, że nowy Beck. I tak poznałem moją płytę numer dwa roku 2014.
Nie wiem dokładnie po jakich terenach muzycznych porusza się Beck Hansen, ponoć po bardzo różnych. Nie wiem, czy zdarzały mu się wcześniej podobne płyty. Ponoć tak. Nie wiem, czy mam ochotę się w to wgłębiać. Chyba, że coś kiedyś przypadkiem. Na razie pozostanę przy „Morning Phase”.
Pierwsze odczucia miałem takie – jest rok 1969, albo 1970, Donovan i Floydzi postanowili coś tam nagrać razem. Był piękny, wiosenny, ciepły dzień, zainstalowali się w jakimś ładnym ogrodzie, było trochę wina, było trochę ziela, no i tak se zaczęli pogrywać – niespiesznie, spokojnie, nastrojowo. Wyszło z tego dwanaście piosenek (jedna ładniejsza od drugiej) i krótki instrumentalny wstęp – „Cycle”. Najbardziej mi się to kojarzy się z pop-psychodelią z końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych. Bardziej uważni mogą się też dosłuchać wpływów brytyjskiej nowej fali spod znaku House of Love, albo All About Eve, albo i nawet solowego Perry’ego. Tyle, że zaaranżowano to z dużo większym rozmachem.
Taka nastrojowa płyta, utrzymana w jednym tempie, jednym klimacie, która nie nudzi, nie smędzi, a jest od początku do końca ładna, to jest to poważny ewenement na muzycznym rynku, cymes i rarytas.
Krótko, ale tu nie ma nad czym deliberować, tego trzeba posłuchać. Od razu robi się miło, przyjemnie, a świat nie jest taki wredny, bo na trzy kwadranse o nim zapominamy.
Osiem gwiazdek z dużym plusem.