Pozwólcie, że recenzję drugiego albumu Tune rozpocznę od małej dygresji. Powszechnie dosyć wiadomo, że ta łódzka formacja wzięła swego czasu udział w telewizyjnym show Must Be The Music, osiągając tam zresztą całkiem dobry wynik. Po cóż o tym – w mało oryginalny sposób (wszak wszyscy chyba pisząc o Tune to przypominają) – wspominam? A no dlatego, żeby odnieść się do pewnej krążącej tu i ówdzie opinii na temat popularności (a w zasadzie jej braku) muzyki progresywnej. Otóż głoszą niektórzy, że popularność tej muzyki byłaby większa, gdyby chciały ją szeroko prezentować media, np. telewizyjne, zamiast zalewać odbiorców komercyjną sieczką. Co do tego ma Tune? A choćby to, że nie grając muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, a raczej dźwięki o ewidentnie progresywnym rodowodzie, zdołał zdobyć uznanie w komercyjnym medium, usłyszeć mnóstwo ciepłych słów od kilku ważnych, zasiadających w jury osób i uzyskać mrowie gorących, entuzjastycznych braw od siedzącej w studiu rozanielonej publiki.
I co? No i nic! Bo trudno w ich przypadku mówić o popularności równej Donatanowi i Cleo z ich przeboikiem My Słowianie, czy Piersiom z hitem Bałkanica. O sprzedaży płyt takiej, jaką mają powyżsi wykonawcy, też przesympatyczni panowie z Tune mogą tylko pomarzyć. I nie piszę tego wszystkiego, żeby im jakoś dopiec, tylko pokazać, że prawda jest jednak nieco odmienna. Bo żyjemy w czasach innych, niż łaskawe dla progresywnego rocka lata siedemdziesiąte. W okresie, w którym większość ludzi nie ma czasu na słuchanie bardziej poszukujących, wymagających od odbiorcy zaangażowania, dźwięków…
I muzycy z Tune zdają sobie najwyraźniej z tego sprawę. Bo będąc w popularnym programie nie zrezygnowali ze swojej muzycznej filozofii, a i po tej przygodzie pozostali przy swoim. Drugi album zatytułowany Identity jest tego doskonałym przykładem. Artyści nagrali bowiem płytę naprawdę niełatwą, bez chwytliwych hitów i uśmiechania się w kierunku masowego odbiorcy. Najważniejsze jednak, że postanowili nie stać w miejscu i zdecydowanie zmienili swoją muzyczną ofertę. Zrezygnowali z formy progresywnego rocka stawiając na bardziej alternatywną muzyczną szufladę. Utwory stały się tym samym delikatnie krótsze i bardziej zwarte, chwilami może nawet klasycznie piosenkowe, choć bez owego przebojowego blichtru. Porzucili też charakterystyczny dla nich akordeon, tak wyraźnie determinujący ich styl na debiucie, żegnając tym samym… akordeonowy progrock.
Cóż zatem zaproponowali na Identity? Już pierwsze dwie kompozycje – On (Intro) i Live To Work To Live – pokazują kierunek zmian. Utwory są surowe, brudne, chropawe, z dużą ilością prawie industrialnej elektroniki. W drugim z kawałków ową industrialność podkreśla odhumanizowana rytmika, przetworzony w tej stylistyce wokal oraz duszny, klaustrofobiczny klimat. Tym razem, zamiast akordeonu, ciekawe figury muzyczne przynoszą dźwięki pianina – bardziej klasyczne w Deafening i niemalże wodewilowe w Crackpot. Z kolei w Trendy Girl słyszymy dźwięki przypominające teremin (recenzji dokonuję na podstawie płyty promocyjnej pozbawionej niestety pełnego opisu). To wszystko nie oznacza, że zginęły na tej płycie gitary. Absolutnie nie, z tym że tym razem daleko im do wypolerowanych i ugładzonych form mistrzów artrocka, a bliżej do rockowych, czy bluesrockowych korzeni. Warto też zwrócić uwagę na zamykający całość instrumentalny i naprawdę bardzo dobry Off (Outro), w którym słychać wpływy Amerykanów z Tool. Po raz kolejny sporą wartością w Tune okazuje się wokalista Kuba Krupski, mający ogromne możliwości interpretacyjne i lekko szelmowską manierę wokalną, nad którą unosi się duch Jima Morrisona.
No i są jeszcze teksty, bez których ten krążek by nie istniał. To na swój sposób koncept album. W zapowiedzi płyty muzycy napisali, że to płyta, która wystawia rachunek społeczeństwu z jego kłamstwami, bezdusznością i powolnym rozpadem wartości. I faktycznie. Tym razem artyści pokazują nasz współczesny świat, zdominowany przez życie w korporacjach, czy przez unikające bezpośredniości sposoby komunikowania się… Ciekawy album, którym pewnie stadionów panowie nie podbiją (zauważyłem, że w recenzji debiutu wątpiłem w podbój list przebojów:) ). Choć daj im Boże...