Coraz trudniej być oryginalnym w muzyce w dzisiejszych czasach. Jeszcze trudniej w, nieco skostniałej już, formule progresywnego rocka. Mimo tego, bardziej lub mniej systematycznie, przybywają nam, także i na rodzimym podwórku, kolejne kapele szukające swojego miejsca w tej mało komercyjnej i zazwyczaj nieprzynoszącej już wielkiej sławy, muzycznej szufladzie. Jedni trzymają się swoistego kanonu, inni szukają bardziej odmiennych środków wyrazu, chcąc być choć troszkę „innym”. I właśnie do tej drugiej kategorii można zaliczyć młodą łódzką formację Tune.
Miałem okazję ich już widzieć na scenicznych deskach, gdy w ubiegłym roku, w łódzkiej Wytwórni, poprzedzali występ Leafless Tree. Powstali pod koniec 2008 roku w Łodzi z inicjatywy Leszka Swobody i Adama Hajzera i po zebraniu składu oraz stworzeniu autorskiego materiału, od listopada 2009 zaczęli regularnie koncertować. W czerwcu tego roku wydali swój – niżej recenzowany – debiut.
Z pozoru wszystko jest w „artrockowo – progresywnym porządku”. Dłuższe, 5 – 6 minutowe numery, utrzymane w niezbyt pędzących tempach, zawierające sporo ciekawych rozwiązań aranżacyjnych i melodycznych oraz dosyć mroczny klimat. Języczkiem u wagi, przesądzającym o tym, iż warto przy dźwiękach Tune pozostać, jest… akordeon. Instrument, z którego dosyć rzadko rock korzysta, choć nie można powiedzieć, że jest mu obcy (wystarczy zerknąć na całą rzeszę folk-metalowych bandów z Korpiklaani na czele). Najciekawsze jest jednak to, że o ile w większości przypadków akordeon jest pewnym intrygującym dodatkiem, by nie powiedzieć ciekawostką, w muzyce łodzian staje się niekiedy… fundamentem. Osią, na której zbudowana jest kompozycja. Istotnym jest fakt, iż muzyka Tune nie staje się przez to jarmarczno – ludowo – cyrkowa (wszak z takimi klimatami kojarzy się wielu ten instrument), tylko bardziej wyrazista. Bo akordeonista Janusz Kowalski stara się odejść od pewnego standardu i gra chwilami niepokojąco, innym razem agresywnie i nerwowo. Jedno jest pewne – dźwięki wychodzące spod jego palców, nie mają nic wspólnego z akordeonową przaśnością. Dzięki temu już rozpoczynający całość Dependent jawi się jako utwór pełen pasji, żaru i emocji a w kompozycji tytułowej Lucid Moments mamy do czynienia z „walką” wspomnianego akordeonu z mocną gitarą (tak na marginesie, w finale tego numeru akordeon rzeźbi niemiłosiernie). Właśnie - gitara! Progrockowy zespół bez solidnej gitary? Jest jak najbardziej, tylko gdy muzycy decydują się na gitarowe solo, nie jest ono wcale takie wygładzone i dopieszczone. Wręcz przeciwnie – stawiają na brud i surowość. Wsłuchajcie się w Repose, czy Confused. Czasami zapuszczają się – jak w częściowo akustycznym Dimension, bądź w bardzo odjechanym Dr.Freeman - w mocno psychodeliczne i krautrockowe wręcz klimaty. Na uwagę zasługują też partie wokalne, które momentami przypominają barwę głosu Krzysztofa Drogowskiego z rodzimego, również progresywnego Afera…. Z drugiej strony, w takim Cabin Fever mamy Morrisonowską ekspresję a w Masquerade zawadiackość wielkiego Jima.
Bardzo udany debiut z absolutnie własnym „ja”. Światowych list przebojów swoim mało radiowym graniem pewnie nie podbiją, mam jednak nadzieję, że nie zginą jak dziesiątki obiecujących debiutantów i nagrają kolejny album.