Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu
- Piszesz o pudlach?
- Tak jakby.
- To pokaż – Tośka wepchnęła kudłaty łeb przed ekran komputera – Legs Dia-mond – przesylabizowała.
- To ty czytać też umiesz?
- Goldeny to bardzo mądra rasa, uczymy się szybko i dużo – dumnie uniosła głowę.
- Tak? To mi powiedz, dlaczego ta mądra rasa do tej pory się nie nauczyła, że jak się na spacerze woła „Tosia chodź tu” to trzeba przyjść, a nie pomachać ogonem i pobiec dokładnie w przeciwnym kierunku?
- Czepiasz się drobnostek. Lepiej ich pokaż.
- Masz – znalazłem odpowiednie zdjęcie w Internecie
Tośka jak zwykle dokładnie obwąchała ekran – Coś tacy prawie normalni – powiedziała lekko zawiedziona.
- Nie bój się, w przyszłości będą ciekawsi. Zresztą nawet nie wiem, czy Legs Diamond w ogóle pasuje do tego cyklu, bo to kapela, która zadebiutowała w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Ale swój pudlowy epizod zaliczyła w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. To znaczy image dopasowali do panującego trendu, bo muzyki nie musieli – dalej było to soczyste, rockowe granie, tyle, że więcej było już tam słychać syntezatorów, niż organów.
Czyli dzisiaj znowu odcinek historyczny.
Od razu na początku kariery udało się im podpisać umowę z Mercurym, który próbował ich wypromować jako „Amerykańskie Deep Purple”. Może bez przesady, do Purpli brakowało im i to sporo. Ale Purple to Purple – najwyższa hard-rockowa półka – między nimi, a zupełną padaką dużo miejsca dla wykonawców dobrych, solidnych, a nawet zacnych, pozostaje. Poza tym Legs Diamond to jednak trochę inne podejście do hard-rocka niż Purple – nieco lżejsze, bardziej rockowe, AOR-owe.
Poznałem ich w latach osiemdziesiątych i pamiętam, że niespecjalnie mi się spodobali. Zespół jakich wiele. Ale to już był drugi etap ich działalności. Pierwszych trzech płyt udało mi się posłuchać niezbyt dawno temu, ale też i stosunkowo niedawno zostały wznowione na CD. Trzeba przyznać, że robienie z nich amerykańskich Purpli było przesadą i to sporą, ale wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, był to hard-rock naprawdę przedniego sortu. A przede wszystkim druga i trzecia płyta – „Diamond Is A Hard Rock” i „Fire Power”, bo debiut jest nieco niedookreślony stylistycznie. Jest głośno, rockowo, ale też jest sporo fragmentów ewidentnie prog-rockowych – wszytko zaczyna się od partii fletu z klawiszowym akompaniamentem, a to raczej nie jest chleb powszedni o hard-rockowców. Z tych pozostałych dwóch, bardziej rasowych wybrałem do recenzji drugą, bo… bo bardziej mi się podoba od „Fire Power”. W zasadzie było to jedyne kryterium wyboru.
Czego należy spodziewać się po dobrej, hard-rockowej płycie – dobrych hard-rockowych numerów. Ten warunek "Diamond…” spełnia ze sporą górką. Na początku zazgrzytał mi trochę jeden utwór, ostatni, ale potem wyczytałem na okładce, że to bonus z singla. Reszta – absolutnie bez zarzutu – osiem rockerów, jeden epik, bez ballad. Fletu tym razem bardzo mało – chyba w tylko jednym utworze – „Long Shot”, znakomitym zresztą. Wyborna płyta i tak jak debiut Montrose, nieco zapomniany klasyk amerykańskiego hard-rocka. Trochę nie wiadomo dlaczego im tak nie bardzo poszło, o ile na przykład w przypadku Angel brakowało jakiegoś konkretnego hita, to akurat w przypadku tego krążka to właściwie w co by rzucił kamieniem, to by się na singla nadawało. Może z wyjątkiem „Woman”, ale tylko dlatego, że za długie, bo trwa prawie siedem minut.
Moim zdaniem, jazda obowiązkowa dla każdego miłośnika klasycznego hard-rocka.