Piątek z Agronomem – odcinek XXXVI.
Po raz trzeci z rzędu w niezbyt dużym odstępie czasu ukazały się płyty Iana Andersona solo i zespołu Jethro Tull. Jeszcze fani nie zdążyli się dobrze nacieszyć „Rupi’s Dance”, a już równe sześć tygodni później, 30 września 2003, ukazała się płyta „The Jethro Tull Christmas Album”.
Przyznam, że gdy pierwszy raz usłyszałem, że Ian szykuje okazjonalny, świąteczny album, minę miałem raczej nietęgą. Fakt, Jethro Tull o choćby takiej popularności, jaką cieszyli się pod koniec lat 80., mogli tylko pomarzyć (44.miejsce na Wyspach i 161.w Stanach dla „Dot Com” było w tym czasie zdecydowanie najgorszym wynikiem w historii zespołu), ale Anderson, kpiarz, przechera powszechnie znany z głębokiego krytycyzmu wobec wszelkich zorganizowanych form religii, chwytający się czegoś takiego jak nagranie płyty z karolkami i kolędami, coby zarobić parę funtów więcej? No nijak to do siebie nie pasowało, zwłaszcza że Ian Anderson jest człowiekiem zamożnym (dorobił się na wielkich hodowlanych farmach łososi) i kwestia finansowego sukcesu bądź klapy kolejnej płyty zespołu nie była dla niego sprawą życia i śmierci.
Jak się okazało, bardzo słusznie, że jedno do drugiego nie pasowało, bo o „The Jethro Tull Christmas Album” można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, żeby była to płyta komercyjna, skrojona pod publiczkę. Anderson wybrał z Tullowego repertuaru piosenki świąteczno-okołoświąteczne, jakich przez trzy i pół dekady działalności zespół co nieco się dorobił, oprawił je w nowy, wyciszony, subtelny aranż – gitary akustyczne, flety, mandoliny, okazjonalny akordeon, stonowane partie klawiszy, kwartet smyczkowy – proponując słuchaczowi folkowe i folk-rockowe muzykowanie w klimacie „Rupi’s Dance” (zresztą jeden album stanowi dopełnienie drugiego – wszak utwór „Birthday Card At Christmas” zamyka płytę Iana i otwiera album Jethro), dołożył parę świątecznych standardów (grywanych już na żywo przez Jethro – bądź jako solowe popisy na flecie, bądź jako instrumentalne przerywniki), parę przeróbek muzyki klasycznej i kilka premierowych utworów i już, płyta była gotowa. Żadnych pioseneczek o czerwononosym reniferze, białych świąt, cichych nocy…
Powstał album lekki, spójny, bardzo przyjemny w słuchaniu i – co najważniejsze – w przeciwieństwie do wielu podobnych gwiazdkowych płyt, jak najbardziej nadający się do słuchania przez cały rok, a do tego bardzo jethrotullowy w klimacie, znów jak kiedyś tchnący atmosferą dawnej Szkocji, wrzosowisk, zamczysk i lasów. Skoczny, taneczny „Holly Herald”, prowadzony bajkową melodią piccolo wspartego akordeonem Giddingsa, idealnie pasowałby do jakiejś renesansowej zabawy tanecznej… Trele gitary akustycznej pospołu z fletem ładnie prowadzą „Greensleeved”, oparte na solidnej basowej linii, przynajmniej częściowo improwizowane „We Five Kings” napędza skoczny flecik, a nieco żartobliwe „Last Man At The Party” (o ostatnim, nie do końca trzeźwym uczestniku zabawy, który ku utrapieniu gospodarzy nie bardzo chce ich pożegnać) niczym za czasów „Minstrela” łączy renesansowe brzmienia i taneczną rytmikę z folkowo zmiękczonym rockiem. Nie tylko zresztą muzyką dawną ta płyta stoi: intrygująco wypada jazzująca wersja “God Rest Ye Merry Gentlemen”, ze stylową partią Martina Barre nieco w klimacie gry Lee Ritenoura czy Johna Scofielda i fortepianowymi inkrustacjami. Martin zaproponował też autorski utwór „A Winter Snowscape”, łączący klasycyzujące granie na gitarze akustycznej (trochę kojarzące się z dawnymi miniaturkami Steve’a Howe’a) z ładnym kontrapunktem fletu i delikatnymi, nadającymi kolor orkiestracjami; efektowny duet Iana i Martina napędza też tullową przeróbkę „Pavany” Faure’a („Bouree” trochę zmodyfikowano, dodając barokowy wstęp i nieco przearanżowując zasadniczą część). Jest jeszcze melancholijna ballada „First Snow On Brooklyn” pięknie ubarwiona ciepłą, rozlewną kantyleną smyczków…
W roku 2009 „The Jethro Tull Christmas Album” doczekał się poszerzonego wydania: dodano drugi album, zawierający zapis bożonarodzeniowego występu, jaki w grudniu 2008 odbył się w starym londyńskim kościele St. Bride’s – oprócz bardzo kameralnie prezentującego się Jethro Tull, mamy tu chór wykonujący tradycyjne kolędy i pieśni świąteczne (w tym „Cichą noc”) oraz lektorów (w tym samego Iana). Całość łączy ze sobą powagę i lekkie przymrużenie oka (koncert wieńczy fragment „Thick As A Brick”, zaś zapowiadający całość proboszcz w pewnym momencie informuje zebranych, że jak każdy inny anglikański ksiądz pod sutanną nosi tzw. mieszek).
Fani Jethro Tull byli zadowoleni: w ciągu paru miesięcy dostali dwie bardzo dobre płyty, a w kolejce czekało jeszcze co nieco koncertowych archiwaliów. Inna sprawa, że poza zaprzysięgłymi fanami niewiele osób zauważyło istnienie tychże płyt: „Christmas Album” okazał się jedyną płytą w dorobku Tull, która nie weszła na listy najlepiej sprzedających się płyt ani w Anglii, ani za Oceanem. I tak rok 2003 okazał się dla zespołu punktem zwrotnym: wszak porównując płyty Iana i Jethro, to tak naprawdę „Rupi’s Dance” był płytą dla Andersona pierwszoplanową, w całości wypełnioną premierową muzyką, natomiast „Christmas Album” okazał się albumem trochę okazyjnym, fakt – bardzo udanym, na pewno nie przynoszącym wstydu ani Ianowi, ani marce Jethro Tull, ale mimo wszystko z perspektywy nieco ponad dekady widać, że Ian Anderson w roku 2003 zdecydował się na pełnowymiarową karierę pod własnym nazwiskiem, szyld Tull traktując coraz bardziej drugoplanowo. W niedawnych wywiadach Ian zresztą wspominał, że od pewnego czasu nosił się z mianem porzucenia nazwy Jethro Tull, czując się zakłopotany, że wykorzystuje – było nie było – cudze imię i nazwisko dla kariery. Czy było tak rzeczywiście, czy po prostu nazwa Jethro Tull przestała być już dla Iana rynkowym atutem i stała się zbędna – to wie tylko Anderson. W każdym razie, obok występów z Jethro, Ian zaczął rozwijać regularną karierę solową, a „Christmas Album” pozostaje na dzień dzisiejszy ostatnim premierowym studyjnym albumem sygnowanym imieniem i nazwiskiem angielskiego agronoma. Bo koncertowych archiwaliów – jak wspomniałem – co nieco się ukazało. Za tydzień o pierwszym z nich.