Dwa w jednym czyli:
Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu
Tym razem odcinek łączony z Koncertowym Dokształtem – semestr trzeci, wykład drugi.
Tośka obwąchała ekran.
- Miałeś pisać o pudlach, a co to za ptaszki?
- To nie ptaszki, tylko aniołki. Tacy ze skrzydłami.
- I co? Oni latają?
- Aniołki tak. A ci to nie, bo te skrzydła to tak zwany element scenicznej kreacji.
- Aha. A co w takim razie oni mają wspólnego z pudlami?
- Właściwie niby niewiele, ale można ich nazwać swego rodzaju ojcami chrzestnymi pudel metalu. Chociaż to ani pudle, a metalu również nie grali. Ta wyjątkowo malownicza kapela powstała w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, a pewnego dnia w jakimś klubie wypatrzył ich Gene Simmons i załatwił im kontrakt z Casablanką, tą samą wytwórnią dla której nagrywało też Kiss. Na biało ubrani, nieco androgyniczni Anioły mieli być czymś w rodzaju przeciwieństwa dla demonicznych i odzianych w czerń Kissów. Tyle, że o ile kariera Kiss ruszyła w pewnym momencie z kopyta, to Angel jakoś nie mogli się przebić. Po kilku płytach, które przeszły bez większego echa, postanowiono zastosować metodę, która sprawdziła się w przypadku Simmonsa i jego kolegów, który początek kariery też mieli pod górkę, czyli próbować „podgonić” karierę albumem koncertowym. O ile w przypadku Kiss sprawdziło się to śpiewająco, bo „Alive!” podbiło amerykańskie listy przebojów, „Live Without A Net” nie dało rady. I właściwie to był koniec grupy. Reaktywowała się co prawda jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych, a potem pod koniec dziewięćdziesiątych i działa do teraz, ale już bez podstawowych muzyków, Giuffri i Punky Meadowsa, a z tego składu z lat siedemdziesiątych pozostał tylko wokalista Frank DiMino.
Angel trochę większa sławę zyskało sobie dopiero „pośmiertnie”, jako właśnie swego rodzaju ojcowie chrzestni pudel metalu. Ich image był inspiracją dla wielu bandów – oczywiście nie dosłowną, bo nikt sobie skrzydełek nie doprawiał i nie ubierał na biało, ale działało to na zasadzie – jeśli oni tak się postroili, to już wolno wszystko. Muzycznie Angel była to mieszanina AORu, hard-rocka w jego nieco bardziej klasycyzującej wersji, oraz glamu. Czyli coś, co nie tak do końca pobrzmiewało w muzyce pudli. A jeśli pobrzmiewało, to była to Giuffria i House of Lords – czyli grupa Grega Giuffrii. No może i Bon Jovi. Ale mimo wszystko było tam coś takiego, co można było usłyszeć dekadę później na wielu płytach różnych wypindrzonych rockmanów. Tak się zastanawiałem kiedyś dlaczego tak fajnie wyglądający i fajnie grający zespół, za którym stała konkretna promocja, nie dał rady się przebić. Odpowiedź można znaleźć na samych płytach. A raczej chodzi o to, czego tam nie znajdziemy. Jeżeli się gra amerykańskiego radio-friendly rocka to trzeba mieć hita. Masz hita – sprzedasz. Nie masz – to masz kłopot. No a Aniołki nie miały. Hita. Pierwsze dwa albumy są naprawdę dobre, a momentami nawet bardzo dobre, ale nie ma tam za bardzo niczego, co można by pogonić na singla. Najlepsze utwory, takie jak „Tower”, „Long Time”, czy „The Fortune” trwają po siedem minut i więcej. To wtedy był zespół albumowy. Z następnymi płytami jest taki problem, że w ogóle są one słabsze i jeszcze trudniej znaleźć tam coś na soczystego singla.
Ale płyta koncertowa rządzi się swoimi prawami. To już ma być całość, nie ma znaczenia co ile trwa, najważniejsze, żeby dobrze słuchacza sponiewierało. Dlatego zupełnie świadomie i bez żadnych oporów wybrałem „Live without A Net” do naszego dokształtu, gdzie uczymy się o tylko bardzo porządnych koncertówkach. Zespoły, które wycierały się po scenach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych grały bardzo dużo koncertów, bo to był jeden z dwóch podstawowych sposobów promowania swojej muzyki (drugi to radio, telewizja w bardzo graniczonym zakresie, a Internetu nie było – tak! Nie było wtedy jeszcze Internetu!). A jako, że praktyka czyni mistrza, to sto, dwieście koncertów rocznie, musiało przynieść jakiś efekt i jeśli nawet sceniczne początki bywały kulawe, to po jakimś czasie, każdy wykonawca z konkretnym stażem wymiatał na żywo jak ta lala. Szczególnie, że ówcześni muzycy już przychodzili do tych grup z jakimiś umiejętnościami i tylko kwestią czasu było, kiedy się odpowiednio zgrają.
W 1980 roku Angel na pewno byli już dobrze zgrani, umiejętności też posiadali odpowiednie, dlatego spokojnie mogli pokusić się o zmontowanie wydawnictwa koncertowego. „Live without A Net” uwypukla wady i zalety grupy: - plus – bardzo dobrzy muzycy, świetnie zgrani, świetnie dający sobie radę na cenie, ale – minus – materiał, którym dysponowali już tak świetny nie był, ale – kolejny plus – wycisnęli z niego więcej niż wydawało się, że to możliwe – jak urząd skarbowy podatnika. Z drugiej strony nie ma co przesadzać, że na płytach Angel nie ma dobrej muzyki. Jest i to całkiem sporo. Dlatego nie było problemu, żeby coś konkretnego na album koncertowy wybrać. „The Tower” w nieco skróconej, ale mocno energetycznej wersji, poza tym „Don’t Leave Me Lonely”, "20th Century Foxes", "Ain't Gonna Eat Out My Heart Anymore", "Anyway You Want It" i cover „All The Young Dudes” – te utwory wypadły najlepiej. Ogólne wrażenie trochę psują solowe popisówki poszczególnych muzyków (tempo siada), może z wyjątkiem Giuffrii i jego parapetów, który w pewnym momencie cytuje „Bliskie spotkania Trzeciego Stopnia”. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy Angel było faktycznie tak dobrą maszyną koncertową, jak możemy to usłyszeć na tym albumie. Zwykle takie płyty nie kłamią, przynajmniej pochodzące z tego okresu. Nawet jeżeli są „sztukowane” w studiu, to raczej po to, żeby wygładzić pewne „chropowatości”. Pewnych rzeczy poprawić się nie da – albo ktoś umie grać na żywo, albo nie. Wszystko wskazuje na to, że Anioły umieli, bo został po nich naprawdę znakomity „żywiec”. Taki, że za bardzo nie odstaje od czołówki podobnych wydawnictw tamtego okresu. Jednak, jak już wcześniej wspomniałem, nie pomógł grupie w karierze. Gdyby się zastanowić dlaczego, to może już/jeszcze czas nie był na takie zespoły, a może znowu trzeba było mieć coś na singla? Ale było – bardzo dobra wersja „All The Young Dudes”. A może to, że w przypadku tego wydawnictwa, niezbyt poważny image kontrastował z muzyką z wyższej gatunkowo półki, a „gospodynie domowe”, dla których przeznaczona była produkcja tego typu, nie miały ochoty w siarczyście rockowy, rasowy album? Bo za głośny na przykład? W każdym razie krążek padł.
Jeżeli komuś nie specjalnie chce się zgłębiać twórczość Aniołków, to na „Live without A Net” spokojnie może poprzestać. Wiele nie straci, chociaż ja jeszcze bym proponował przerobienie dwóch pierwszych płyt – „Angel” i „Helluva Band”.
A teraz kursanty pytania, dosyć trudne, ale za to po 5 punktów każde: