ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Harrison, George ─ All Things Must Pass w serwisie ArtRock.pl

Harrison, George — All Things Must Pass

 
wydawnictwo: Apple Records 1970
 
1. I’d Have You Anytime (Harrison, Dylan) [02:57]
2. My Sweet Lord (Harrison) [04:57]
3. Wah-Wah (Harrison) [05:35]
4. Isn’t It A Pity (Version One) (Harrison) [07:08]
5. What Is Life (Harrison) [04:22]
6. If Not For You (Dylan) [03:29]
7. Behind That Locked Door (Harrison) [03:05]
8. Let It Down (Harrison) [04:57]
9. Run Of The Mill (Harrison) [02:51]
10. I Live For You (Harrison) [03:36] *
11. Beware Of Darkness (Acoustic Demo) (Harrison) [03:20] *
12. Let It Down (Alternate Version) (Harrison) [03:55] *
13. What Is Life (Backing Track/Alternate Mix) (Harrison) [04:22] *
14. My Sweet Lord (2000) (Harrison) [04:58] *
15. Beware Of Darkness (Harrison) [03:04]
16. Apple Scruffs (Harrison) [03:48]
17. Ballad Of Sir Frankie Crisp (Let It Roll) (Harrison) [03:46]
18. Awaiting On You All (Harrison) [02:45]
19. All Things Must Pass (Harrison) [03:44]
20. I Dig Love (Harrison) [04:54]
21. Art Of Dying (Harrison) [03:37]
22. Isn’t It A Pity (Version Two) (Harrison) [04:45]
23. Hear Me Lord (Harrison) [05:48]
Apple Jam: 24. It’s Johnny’s Birthday (Harrison, Evans, Klein) [00:49]
25. Plug Me In (Gordon, Radle, Whitlock, Clapton, Mason, Harrison) [03:18]
26. I Remember Jeep (Baker, Voormann, Preston, Clapton, Harrison) [08:05]
27. Thanks For The Pepperoni (Gordon, Radle, Whitlock, Clapton, Mason, Harrison) [05:32]
28. Out Of The Blue (Gordon, Radle, Whitlock, Clapton, Wright, Harrison, Price, Keys, Aronowitz) [11:13]
* - 2001 Reissue Additional Tracks
 
Całkowity czas: 126:21
skład:
George Harrison – Acoustic and Electric Guitars, Slide Guitar, Harmonica, Moog Synthesizer, Vocals. Eric Clapton – Guitar. Dave Mason – Guitar. Pete Drake – Pedal Steel Guitar. Gary Wright – Keyboards. Bobby Whitlock – Keyboards. Billy Preston – Keyboards. Gary Brooker – Keyboards. Tony Ashton – Piano. Bobby Keys – Tenor Saxophone. Jim Price – Trumpet. Pete Ham – Rhythm Guitar. Tom Evans – Rhythm Guitar. Joey Molland – Rhythm Guitar. Dhani Harrison – Fender Rhodes, Acoustic Guitar, Vocals (*). Klaus Voormann – Bass Guitar. Carl Radle – Bass Guitar. Ringo Starr – Drums & Percussion. Jim Gordon – Drums & Percussion. Alan White – Drums & Percussion. Ginger Baker – Drums & Percussion. Mike Gibbins – Percussion. Phil Collins – Percussion. Ray Cooper – Tambourine (*). Sam Brown – Backing Vocals (*). John Barham – Orchestral Arrangement. Mal Evans – Tea, Sympathy & Equipment.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,6
Arcydzieło.
,49

Łącznie 59, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
07.07.2014
(Recenzent)

Harrison, George — All Things Must Pass

Rozpad The Beatles był dla George’a Harrisona wybawieniem. Niezwykle uzdolniony tak jako gitarzysta, jak i kompozytor, mający swój udział w kolejnych zwrotach artystycznego kursu zespołu (to on jako pierwszy z całej czwórki zainteresował się zaangażowanym społecznie folk-rockiem spod znaku Boba Dylana i The Byrds, a potem zafascynował się klasyczną muzyką indyjską i przedstawił ją zachodniej publiczności), twórca szeregu wybitnych kompozycji, przez cały czas pozostawał mimo wszystko w cieniu duetu Lennon-McCartney, trochę zepchnięty przez nich na dalszy plan: co prawda prawie każda z płyt The Beatles zawierała kompozycje George’a, ale była to zaledwie mała część tego, co gitarzysta tworzył. Nazwisko Harrisona stało się wręcz synonimem dla bardzo utalentowanego muzyka, który nie może w zespole rozwinąć swoich skrzydeł, przytłoczony osobowością lidera (liderów). Jak chociażby Rick Wright, którego po śmierci często porównywano z George’em właśnie… Przed rozpadem Beatlesów Harrison nagrał dwie płyty solowe, ale były to dzieła o eksperymentalnej naturze, będące owocem poszukiwań dźwiękowych to w obrębie muzyki hinduskiej, to prymitywnych jeszcze syntezatorów. Ale George nie tylko eksperymentował. Pracował z innymi muzykami (m.in. zaprzyjaźnił się z Dylanem i muzykami grupy Badfinger, koncertował z Claptonem oraz Delaney & Bonnie And Friends, nagrywał m.in. z Jackiem Bruce’em), tworzył także kolejne piosenki – dużo więcej niż Paul i John zgadzali się zamieszczać na płytach The Beatles. I już po traumatycznej sesji „Abbey Road”, gdy zespół w bólach pracował z pomocą Phila Spectora nad „Get Back”, Harrison (który po ostrej kłótni z Lennonem porzucił zespół, pozostając w The Beatles do końca działalności zespołu właściwie jedynie celem wywiązania się ze wcześniejszych zobowiązań) zaczął przymiarki do kolejnego solowego dzieła.

Nie lubię takich chwil. Zawsze jest o wiele za dużo rzeczy i o wiele za mało słów, by je odpowiednio wyrazić. Zawsze jest za dużo wspomnień…

Już z tych kompozycji George’a, które trafiły na płyty Fab Four (single, albumy, EP-ki), można by stworzyć świetny album – a jak się okazało, George miał w zanadrzu znacznie więcej. Gdy podczas pierwszego spotkania na początku 1970 Harrison zaprezentował Spectorowi kompozycje, które dotąd trzymał w szufladzie i które postanowił przeznaczyć na swój trzeci album solowy, słynny producent był w szoku – nie dość, że tych utworów było mnóstwo, to każdy kolejny lepszy od poprzedniego… Sesje rozpoczęły się pod koniec maja, ponad miesiąc po oficjalnym ogłoszeniu przez Paula, że The Beatles przestali istnieć. Trwały dość długo: Harrisona oprócz pracy w studiu absorbowały sprawy rodzinne, chcąc osiągnąć potężne, bogate brzmienie, George i Phil rejestrowali i nakładali na siebie wiele ścieżek instrumentalnych, zaprosili do studia całą armię cenionych muzyków, do tego zarejestrowali prawie dwadzieścia kompozycji oraz kilka swobodnych studyjnych improwizacji. Ostatecznie „All Things Must Pass” ujrzał światło dzienne pod koniec listopada 1970 i wypełnił aż trzy płyty winylowe – był to pierwszy w historii muzyki rockowej potrójny album jednego wykonawcy (i drugi w ogóle, po składance nagrań z festiwalu w Woodstock); a ponoć nadające się do publikacji pozostałości z sesji (z których zdecydowana większość nie została jak na razie wydana) wypełniłyby kolejne dwie płyty. Jest to zdecydowanie mniej eksperymentalny album niż dwa pierwsze solowe dzieła George’a: Harrison wraca tu do rocka, zamieniając sitar na elektryczną gitarę, często graną techniką slide (co od tej pory miało stać się jednym z jego znaków rozpoznawczych), w której to grze wykorzystuje pewne elementy muzyki indyjskiej; a w tekstach – obok wątków związanych z rozpadem The Beatles czy romantycznych miłosnych ballad – dominują utwory poświęcone duchowości, religijnemu przebudzeniu (zresztą takie kompozycje jak „I Dig Love” czy „What Is Life” można odczytać zarówno jako wyznanie miłości ukochanej osobie, jak i wyraz na nowo odkrytej wiary, duchowego oświecenia). Od strony duchowej Harrison opowiada się za pokojowym, duchowym samodoskonaleniem i poświęceniem dla innych (w duchu poglądów Lwa Tołstoja).

…Zawsze byłeś częścią tego miejsca, nieodłącznym elementem, który zawsze był. Jakoś nie wyobrażaliśmy sobie, żeby było inaczej, po prostu była szkoła, to byłeś i ty. Tak jak mundurki. Najpierw za nic nie potrafiliśmy się przyzwyczaić do tych marynarek. Potem – w miarę, jak przybywało pasków na rękawie – przywykliśmy do nich. A może po prostu wtedy już przesiąknęliśmy tradycjami szkoły, poczuliśmy się wreszcie jej częścią?…

Cały zestaw zaczyna się bardzo spokojnie: folk-rockowa, romantyczna ballada „I’d Have You Anytime” – powstała przy współpracy Dylana, który napisał kilka linijek tekstu, z ładną partią Claptona na gitarze – myląco zapowiada wyciszoną, spokojną płytę. Ale potem mamy już trzęsienie ziemi. „My Sweet Lord” – z tymi bajkowo brzęczącymi gitarami akustycznymi, pięknie śpiewającą elektryczną, czarownymi chórkami i atmosferą religijnego, ekstatycznego uniesienia, do tego zabójczo melodyjny – to jest monument, utwór wielki. „Wah-Wah” (pokłosie pamiętnego konfliktu Harrisona z Lennonem) to z kolei połączenie Spectorowskiej, niezwykle gęstej i potężnej ściany dźwięku (w której brzmienia dęciaków zlewają się w jedno z partiami gitar elektrycznych) z pulsującym, wywiedzionym z soulu rytmem i tekstem będącym deklaracją radości, upojenia nowo poznaną, nieskrępowaną twórczą wolnością. Podobną wycieczką na tereny czarnej muzyki jest też „What Is Life”, oparte na zgrabnym riffie gitary i gitary basowej, ale szybko nabierające wręcz soulowej żarliwości. A między nimi jest „Isn’t It A Pity” – folk-rockowa ballada, dzięki potężnemu, rozbudowanemu brzmieniu i produkcji podniesiona do rangi żarliwej pieśni, zwieńczona potężnym finałem na wzór „Hey Jude” [są zresztą tacy, którzy twierdzą, że to Harrison stworzył finałową część tegoż „Hey Jude”]. „Behind That Locked Door” to wyprawa na tereny country’owe. Czy raczej swoista odmiana country, przepuszczona przez artystyczną osobowość Harrisona – coś podobnego do tego, co na „Harvest” chociażby robił Neil Young. Dylanowskie „If Not For You” w oryginale też było country rockiem – George nieco zmodyfikował ten utwór, przerabiając go na folk-rockową balladę. W podobnych, folk-rockowych rejonach operuje „Run Of The Mill” – gorzki opis rozsypania się przyjacielskich więzi między czterema Beatlesami. „Let It Down” zgrabnie łączy oparte na rozlewnej, ładnie płynącej (podkreślanej fortepianowymi partiami Gary’ego Brookera) melodii fragmenty z niespiesznymi częściami epatującymi hardrockowym ciężarem, co nieco przypominającymi refren „She’s So Heavy”.

…Czas płynął, zmieniały się mapy, zmieniały się daty, zmieniały się armie, granice się przesuwały, władcy też byli coraz to inni. I tylko jedno się nigdy nie zmieniało – wystarczył jakikolwiek, błahy powód i już, jak mówiłeś, „brat brata harata”… Do tego opowieści o ukochanym, rodzinnym Krakowie. Wciąż pamiętam, jak kiedyś, gdy byliśmy tam na wycieczce, specjalnie przyjechałeś do nas, by pokazać nam różne ciekawe, stare zakątki…

Płyta nr 2 zaczyna się od kolejnej perły. Uduchowione „Beware of Darkness” (które potem w nieco przerobionej wersji nagrali m.in. Spock’s Beard), ostrzegające wiernych przed rzeczami i ludźmi, którzy mogą zwieść ich z drogi ku zbawieniu, w oryginalnej wersji jest elegancką, rockową piosenką, subtelnie przyprawioną mistycyzmem Wschodu. Poświęcony najbardziej oddanym fanom, gotowym czekać całymi dniami obok studia, gdzie pracował Harrison, żeby choć na moment ujrzeć swego idola „Apple Scruffs” to swoisty muzyczny żarcik, podany w formie folkowej, akustycznej ballady. Z lekkim przymrużeniem oka zagrano też napędzany przyjemnie bujającym fortepianem i gitarami akustycznymi, rozmarzony „The Ballad Of Sir Frankie Crisp” (Crisp był właścicielem XIX-wiecznej rezydencji Friar Park, w której w roku 1970 zamieszkał Harrison; utwór stanowi swoistą wycieczkę po tymże Friar Park). Elementy gospel pojawiają się w natchnionym „Awaiting On You All”, w którym znów wraca potężna, Spectorowska ściana dźwięku; utwór ten jest gorącym apelem do słuchaczy, by oddali się poszukiwaniu prawdziwej, czystej duchowości, ukrytej za niepotrzebnymi religijnymi obrządkami i ceremoniałami. Niezwykle wieloznaczny jest tekst utworu tytułowego, z pozoru prostej, dość oszczędnej folk-rockowej formy: można go odczytać jako kolejna aluzję do rozpadu The Beatles, do rozsypania się więzi uczuciowych między dwojgiem ludzi, czy wręcz jako pożegnanie kogoś, kto odszedł na zawsze… Kolejnymi wyprawami na tereny czarnej muzyki są wywiedzione z bluesa „I Dig Love”, z partiami gitary elektrycznej granymi wyłącznie techniką slide i fortepianem elektrycznym nadającym specyficzny nastrój „cool”, i znów soulowe, dynamiczne, napędzane hałaśliwą, sfuzzowaną partią gitary elektrycznej „Art Of Dying” (z udziałem m.in. nastoletniego Phila Collinsa grającego na kongach), głęboko zanurzone w hinduskiej religijności (utwór porusza motyw reinkarnacji i śmierci jako nieodzownego elementu życia). Po drugiej, ciut oszczędniejszej  niż pierwsza wersji „Isn’t It A Pity” (której koloryt nadaje partia organów elektrycznych Whitlocka) na sam finał dostajemy kolejne arcydzieło, podniosły religijny hymn „Hear Me Lord”, znów z potężną ścianą dźwięku, znów z elementami muzyki gospel, dobarwiany partiami instrumentów dętych i gitarowymi popisami samego kompozytora oraz Erica Claptona.

…Zawsze nas ostrzegałeś. Zgodnie z zasadą, że historia jest nauczycielką życia, chciałeś nauczyć nas dużo, dużo więcej niż tylko dat, nazwisk, miejsc. Mówiłeś: możecie być ironiczni, możecie nawet być złośliwi, ale nigdy nie bądźcie cyniczni. No cóż, Mistrzu, starałem się. Naprawdę. Ale ten świat chyba jest dużo bardziej popieprzony, niż nam i Tobie się wtedy zdawało…

Jest jeszcze trzecia płyta, „Original Jam”, zawierająca zapisy studyjnych improwizacji nagranych podczas pracy nad albumem, inspirowanych Harrisonowską fascynacją muzyką Indii – długie, wielominutowe jamy oparte są na minimalnych zmianach akordów, czasem wręcz na jednym akordzie, rozwijanym i rozbudowywanym w grupowej improwizacji, pozwalające porównać, jak odmiennie swoje gitarowe sola budują George, Dave Mason i Eric Clapton. Bardzo ciekawy, intrygujący dodatek, choć nie da się ukryć, że do tej części „All Things Must Pass” będzie się wracać okazyjnie. Reedycja CD z roku 2001, oprócz kolorowej okładki, zawiera też kilka dodatkowych drobiazgów, z których bodaj najciekawszym jest nowa, słabsza niestety od oryginału wersja „My Sweet Lord”, nagrana z udziałem m.in. Sam Brown, Raya Coopera oraz syna George’a – Dhaniego Harrisona.

…W kilka lat po maturze, latem wpadliśmy na siebie przypadkiem, na ulicy. Rozmawialiśmy o studiach, o życiowych planach, o życiu prywatnym – gdy usłyszał, że jestem świeżo po rozstaniu (zresztą znał dobrze moją byłą sympatię), pocieszał mnie. Nie jak nauczyciel dawnego ucznia, ale – jak przyjaciel przyjaciela. Uścisnęliśmy sobie dłonie i każdy z nas poszedł w swoją stronę. Nie wiedzieliśmy, że już nigdy więcej się nie spotkamy…

W powszechnej opinii „All Things Must Pass” jest najlepszym albumem solowym któregokolwiek z Beatlesów – i trudno się z tą opinią nie zgodzić: George Harrison zaproponował dzieło niezwykle dojrzałe, przemyślane, spójne i wyrafinowane, proponując słuchaczowi dwie płyty wypełnione porywającymi kompozycjami, z których może nie wszystkie osiągają, czy zbliżają się do poziomu „My Sweet Lord”, ale o żadnej nie można powiedzieć, że jest zbędnym dodatkiem, wypełniaczem, każda jest przynajmniej na bardzo dobrym poziomie – a to naprawdę wielka sztuka. Płyta z improwizacjami też nie sprawia wrażenia zbędnego dodatku: panowie potrafią z prostych akordów i pomysłów wyczarować istne perełki – ta chemia, iście telepatyczne uzupełnianie i dopełnianie się instrumentalistów, to naprawdę robi olbrzymie wrażenie – nawet jeżeli potraktujemy „Original Jam” przede wszystkim jako swoiste signum temporis, pamiątkę czasów, w jakich powstawała, to nadal jest to bardzo ciekawa płyta. I szkoda tylko, że Harrison już nigdy później nie osiągnął poziomu „All Things Must Pass”, nagrywał rzeczy bardzo ciekawe, tworzył udane płyty, ale arcydzieło zdarzyło mu się tylko jedno (dwa, jeśli liczyć Traveling Wilburys). Tym niemniej Harrisonowskie magnum opus w ponad cztery dekady od wydania nie traci nic z wyrafinowania, wdzięku i szarmu. Pewne płyty się nigdy nie starzeją – tak po prostu.

…No cóż. Wszystko musi przeminąć. Żegnaj, Mistrzu.


 

Tekst poświęcam pamięci Profesora Bogusława Kabały (05.XII 1934-22.VI.2014)
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.