ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Birth Control ─ Operation w serwisie ArtRock.pl

Birth Control — Operation

 
wydawnictwo: Ohr 1971
 
1. Stop Little Lady (Frenzel, Harrington) [07:17]
2. Just Before The Sun Will Rise (Frenzel) [07:37]
3. The Work Is Done (Frenzel) [05:59]
4. Flesh And Blood (Frenzel) [03:34]
5. Pandemonium (Frenzel) [06:36]
6. Let Us Do It Now (Frenzel) [11:15]
Bonus Tracks: 7. Hope (Frenzel) [04:20]
8. Rollin’ (Frenzel) [03:55]
9. The Work Is Done (Frenzel) [04:02]
10. What’s Your Name (Frenzel) [03:36]
11. Believe In The Pill (Frenzel) [03:43]
 
Całkowity czas: 61:54
skład:
Bruno Frenzel – Guitar, Vocals. Reinhold Sobotta – Organ, Piano, Mellotron. Bernd Koschmidder – Bass. Bernd Noske – Drums, Vocals.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,5

Łącznie 15, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
23.06.2014
(Recenzent)

Birth Control — Operation

- Co ty, Strzyżu, kombinujesz? – Naczu, Mariusz i Kris już od dłuższej chwili patrzyli na mnie ze zdumieniem.

- Będę wrzucał reckę. – Wytarłem ręce ze smaru; specyficzny, w sumie całkiem miły zapach zdążył już co nieco wsiąknąć w skórę.

- Pewnie Miley, One Direction albo inny Biebs, sądząc ze stroju? – Oderwany na chwilę od katowania ukochanej gitary (ku wielkiej uldze reszty redakcji), Romek popisał się swoją dogłębną znajomością współczesnego popu. – Wyluzuj, Strzyżu, progfani nie są chyba aż tak zdeterminowani.

- E, nie. Progresywna płyta, jak najbardziej, do tego z lat 70.

- Yyy, dobra. Powiedzmy, że ni dudu nie widzę związku między recenzowaniem jak najbardziej zgodnych z profilem portalu, starych progrockowych płyt a chodzeniem po redakcji w opinaczach, mundurze polowym i czerwonej opasce na głowie oraz czyszczeniem Wojtkowych pił Adolfa. I po co ci te maczety? – Naczu podrapał się w łysinę.

- To wąskie to się akurat katana nazywa, Naczu. Birth Control będę wrzucał. Jak się nadpapież Tomasz I dowie, że piszemy w pozytywnym tonie o jednym z największych dzieł szatana w historii, znaczy się pigułkach antykoncepcyjnych, to wspólnie z biskupem naśle na redakcję całą armię kiboli, siły patriotyczne, redakcję Frondelka włącznie z nocnym cieciem, Szpilkę z Adamkiem plus ich kumpli z siłki, narodowców i katotalibów – tak jak ten w Poznaniu chciał zrobić. A do tego, co najgorsze, na bank poprzekręcają nazwę portalu tak, że z darmowej reklamy będą nici. Jakby doszło do walki wręcz, to maczeta z kataną się przydadzą, wszystko co odstaje od tułowia odetną jak złoto. Mam jeszcze cztery piły łańcuchowe i kosiarkę spalinową, wszystko wyczyszczone, naostrzone, naoliwione, sprawdzone i zatankowane pod korek. No i gogle ochronne.

- Kosiarkę? – Mariusz patrzył na mnie ze zdumieniem.

- W korytarzu jak znalazł, bo wąski. Stawiasz w pionie, odpalasz i idziesz miarowym krokiem na tłum. „Martwicy mózgu” nie widziałeś?

- Ale przecież będziesz o płycie pisał, nie o pigułkach?

- W sumie to częściowo o nich, żeby całość w odpowiednim kontekście zaczepić. Nazwa zespołu, tytuł płyty, okładka – one bez powodu się nie pojawiły. Ten kontekst całości jest jednak cholernie ważny, bez niego będzie ciężko.

Konwersację przerwał dzwonek do drzwi.

- Dostawa przyszła – podałem Mariuszowi platynową Visę. – Powiedz, żeby do redakcji wnieśli. Pin: 1234.

- Dobra. Kurde, kto wybrał sobie tak bezsensowny pin? – Mariusz starannie obejrzał kartę; gdy dostrzegł nazwisko Nacza, spuścił głowę i szybko wyszedł.

- Myślisz, że Tomasz I i spółka wiedzą w ogóle, co to jest art rock? – Romek powrócił do wydobywania z gitary przeciągłych zawodzeń. Wojtek wniósł i zaczął rozstawiać pod ścianą kolejne StG 44 i kałasze.

- Sam dobrze wiesz, jak jest – przecież oni wcale nie muszą się na czymś znać, żeby się o tym wypowiadać, wręcz przeciwnie. Jakoś w zeszłym roku jedna gwiazda z Frondelka wydała książkę o planowaniu rodziny. Jakie kacapoły tam były popisane! Zobaczą nazwę zespołu i okładkę płyty i poczują się obrażeni, a skoro coś ich obraża, to już nikt inny nie może tego obejrzeć/posłuchać/przeczytać, a jakby mimo wszystko chciał, to trzeba go przekonać, że jednak nie chce, najlepiej obijając buźkę. Wiesz, to się według nich nazywa „demokracja” i „tolerancja”.

Mariusz wrócił z rachunkiem, kartą i mocno zafrasowaną miną.

- Yyy, Piotrek, zamówiłeś trzydzieści kartonów piwa? I wiesz, StG 44 to piękna zabawka, ale na armię kiboli kilka pił Adolfa i kałaszy to może być za mało.

- I dlatego te kartony. Podzwoniłem po znajomych z mojego osiedla i cała ekipa kibiców Zagłębia już tu jedzie, będzie robić za nasz Volkssturm. A po drodze jeszcze funfli z Legii i BKS-u ściągną. Obiecałem im darmowy browar, jeśli nam pomogą obronić redakcję, to stwierdzili, że z całą przyjemnością. Wiesz, jak kibice Zagłębia i Legii ruszą razem do szturmu, to nic ich nie zatrzyma.

Romek wyjrzał za okno. – Zagłębie i Legia, powiadasz?… Kurde, Strzyżu. W sumie to już przyzwyczaiłem się do tych okolicznych biurowców.

- E, tam. Bez nich będzie dużo więcej słońca w dzień, zaoszczędzimy na prądzie. A ruiny się wynajmie, Amerykanie chcą podobno nakręcić u nas film o szturmie na Falludżę, to przy okazji jeszcze zarobimy co nieco. – Złapałem jednego ze Sturmgewehrów.

- Dobra, panowie, przygotować się. Pamiętajcie, najpierw celujemy, potem strzelamy. Krótkie, kontrolowane serie. Nie bierzemy jeńców – trzeba ich potem karmić, zapewnić odpowiednie warunki typu tyle a tyle metrów kwadratowych na osobę i tak dalej, a zakładnicy się nam na nic nie przydadzą, bo ich kumple z radością zrobią z nich męczenników za wiarę. Romek, przestań na chwilę dusić kota i zamawiaj zapas pizzy, zanim się zacznie. Najlepiej hawajskiej. Jeden karton piwa wstawcie do lodówki, będzie dla nas. Skołowałem też zapas suchych wojskowych racji polowych, w razie jakby nam dłuższe oblężenie zafundowali, a znajomy podpiął nas na lewo do wodociągów, na wypadek jakby nam próbowali zakręcić wodę. W promieniu ćwierć kilometra od redakcji jest od teraz strefa zakazu lotów, cokolwiek podleci bliżej, strzelać bez ostrzeżenia. Zwłaszcza do gołębi, mogą próbować nam podesłać jakąś broń biologiczną przez ptactwo.

- Dobra! – Wojtek przystąpił do dzieła. – MG 42 tradycyjnie u szefa w gabinecie. My stoimy przy oknach, Krzysiek z tyłu pilnuje – ciągle mamy piasek i gwizdnięte gaśnice z listopada.

- Romek! – skinąłem na kolegę gitarzystę, widząc, ze przymierza się do kałasza. – Ty będziesz amunicyjny. Jest więcej broni niż ludzi, więc będziesz ładował. Jak komuś z nas skończy się amo, podajesz mu zaraz załadowany karabin, a jego gnata odbierasz i przeładowujesz. Kamil, Michał, wy na dach i dawać baczenie. Wszystko, co fruwa w promieniu ćwierć kilometra, ma się zaraz znaleźć na glebie, czy tego chce czy nie. Tomek! Masz dobre oczy, z pięciu metrów odróżniasz ropuchę od zwinki, to bierz lornetkę, będziesz obserwował biurowce, czy gdzieś nie będą próbowali snajpera ulokować. Jakby co, mamy jeszcze jeden Panzerfaust, to wtedy go użyjemy.

Nie minęło zbyt wiele czasu i po całej redakcji rozniósł się zapach przypieczonego ananasa.

- Wszyscy gotowi?

- Gotowi, Strzyżu. Wrzucaj.

***

W połowie lat 60. w Berlinie były sobie dwa zespoły, The Earls i The Gents. Oba jakoś tam na lokalnej scenie sobie radziły – i dla obu większa, ponadlokalna popularność czy nagranie płyty pozostawało jedynie w sferze marzeń. W końcu panowie doszli do wniosku, że lepiej połączyć siły i tak w roku 1966 pojawiła się formacja Birth Control. Co prawda do czasu, gdy w roku 1970 zespół doczekał się wreszcie debiutanckiej płyty, z pierwszego składu pozostali jedynie basista Bernd Koschmidder i organista Reinhold Sobotta, a po paru latach i oni odeszli, tym niemniej Birth Control aktywnie funkcjonował aż do 1983, gdy zmarł gitarzysta i wokalista Bruno Frenzel. Po dziesięciu latach śpiewający perkusista Bernd Noske powołał do życia nowe wcielenie Birth Control, funkcjonujące przez kolejne dwadzieścia lat – aż do śmierci Noskego 18 lutego 2014.

Choć panowie z Birth Control lubili od czasu do czasu poeksperymentować, raczej trudno byłoby zaliczyć ich do krautrockowej gromadki: woleli mieszankę rocka progresywnego, hard rocka i (zwłaszcza na debiucie) psychodelii, doprawioną dość specyficznym śpiewem Frenzla (solidny hardrockowy wydzier, angielski z lekkim teutońskim akcentem, do tego soulowe dodatki). Sporo tu wszechobecnych dźwięków organów Hammonda, nie brakuje konkretnych, masywnych gitarowych riffów, długich, rozpędzonych partii instrumentalnych opartych na gitarowo-organowych wymianach, zmian tempa i nastroju… Zespół zdobył sobie sporą popularność w Niemczech (przede wszystkim dzięki bardzo udanym koncertom), grywał też poza granicami ojczyzny, a sławy przysparzały mu jeszcze dodatkowo ciągnące się za Birth Control prawie od samego początku kontrowersje pozamuzyczne. Prowokowane zresztą całkowicie świadomie.

Nazywało się to: Enovid. Środek dla kobiet, łagodzący zaburzenia hormonalne, wprowadzony na rynek w 1957. Ale twórcom tego specyfiku chodziło o coś innego: trochę kuchennymi drzwiami (łatwiej było przeklasyfikować istniejący na rynku lek niż wprowadzić całkiem nowy) wpuścili na rynek prawdziwą bombę. 9 maja 1960 amerykańska FDA zapowiedziała, a 23 czerwca tegoż roku zatwierdziła Enovid jako lek stosowany w zapobieganiu ciąży. Ciekawe, czy Gregory Pincus i jego współpracownicy spodziewali się, że dołożą spory kamyk do rozpędzającej się lawiny. Zmiany w konserwatywnym społeczeństwie już nie tyle kroczyły, co pędziły naprzód i pigułka antykoncepcyjna była kolejnym dużym krokiem ku nieuchronnej rewolucji obyczajowej. Geneza zmian społecznych zachodzących w Europie Zachodniej i Ameryce w latach 60. to jest temat-rzeka, wielce złożony i na pewno przerastający ramy recenzji płyty rockowej, ale pewnych rzeczy nie da się pominąć: generacji tzw. baby-boomerów, powojennego pokolenia dorastającego w czasach telewizji, radia, rock’n’rolla, mniejszej lub większej finansowej stabilizacji – to oni już wkrótce mieli stać się forpocztą Nowego. Starsze pokolenie, choć wciąż konserwatywne, to już byli ludzie nieco łatwiej akceptujący zmiany, choć dystans między generacjami był wciąż znaczny, to jednak wyraźnie mniejszy niż choćby sześćdziesiąt lat wcześniej: wszak to byli ludzie dorastający w czasach nieco mniejszej, ale też rewolucji sufrażyzmu i równouprawnienia kobiet, która bardzo poważnie potrząsnęła konserwatywnym społeczeństwem w pierwszych dekadach XX wieku – łatwiej było im zaakceptować choćby przybierające na sile dążenia do zniesienia segregacji rasowej czy nieśmiało, ale coraz głośniej domagające się swoich praw osoby nieheteroseksualne. Medycyna też zrobiła swoje: nagle okazało się, że z tzw. wstydliwymi chorobami można sobie bez trudu poradzić za pomocą zastrzyku. Potem doszła pigułka – i nagle planowanie rodziny i zapobieganie ciąży okazało się pewniejsze i łatwiejsze, a seks bezpieczniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Potem doszli Beatlesi, zaangażowanie się Ameryki w wojnę w południowo-wschodniej Azji, które właściwie od początku budziło sprzeciw młodych (bynajmniej nie tylko) ludzi i… krok po kroku, rewolucja obyczajowa i seksualna stała się faktem.

Rzecz jasna, aż tak daleko posunięta swoboda obyczajowa i właściwie bezprecedensowe rozluźnienie moralnych rygorów musiało poważnie zaniepokoić Watykan. Zaczął jeszcze Jan XXIII, dokończył Paweł VI: specjalna komisja pontyfikalna roztrząsała przez długi czas, jak właściwie zjeść tą żabę i czy opłaca się w ogóle ją łapać; wnioski komisji były dość rozsądne – w skrócie: skoro są po ślubie, to niech tam robią co chcą, byleby na tacę dawali – ale ostateczna decyzja należała już do papieża, a ten po dwóch latach namysłu w encyklice „Humanae vitae” jednoznacznie potępił wszelką sztuczną antykoncepcję jako wynalazek szatana. I co? I nic. Znakomita większość katolików jakoś niespecjalnie przejęła się odgórnymi zakazami i w najlepsze stosowała pigułki. A co gorsza, już w kilka miesięcy po wydaniu encykliki grupa biskupów z Kanady wystosowała tzw. dokument z Winnipeg: tak, encyklika jak najbardziej, ale jeśli ktoś się złamie i postąpi wbrew jej duchowi, to w sumie nic złego się tak naprawdę nie stanie. Biskupi otwarcie sprzeciwiający się swojemu szefowi, i to jeszcze w tą liberalną stronę – no, tego w Kościele nie było od stuleci. Zwłaszcza że do Kanadyjczyków dołączyli inni: Amerykanie (m.in. ojciec Curran) czy Holendrzy. A do tego, mimo nacisków Watykanu, separatyści stanowczo odmawiali zmiany stanowiska. I tak już w sumie zostało: kolejni papieże w czambuł potępiali antykoncepcję, a znakomita większość wiernych całkowicie to ignorowała i w najlepsze robili swoje.

Niemcy z Birth Control od samego początku nie ukrywali, co myślą o „Humanae vitae”: już sama nazwa zespołu była rozmyślnie prowokacyjna, a do tego doszły jeszcze okładki płyt. Debiut był stylizowany na opakowanie pigułek antykoncepcyjnych; drugi album, „Operation”, zdobiła jeszcze bardziej urocza, rozkładana okładka, na której na oczach papieża (nikomu się nawet nie chciało zachowywać pozorów: namalowany osobnik z facjaty bardzo przypominał Pawła VI) ogromny owad pożerał porzucone niemowlęta (w sensie, że ochrona życia poczętego obowiązuje do narodzin, a co potem, to już Kościoła nie interesuje). Część sklepów odmówiła eksponowania takiej okładki na wystawie: zespół wymyślił alternatywną kopertę, na której znalazła się fotografia dwóch prezerwatyw. W Niemczech przeszło, ale w Anglii były kłopoty, a że przy okazji o zespole dowiedziała się spora grupa potencjalnych fanów – tym lepiej dla Frenzla i spółki.

Pomijając kontrowersje i prowokacje: naprawdę dobry zespół to był. Może panowie nie wymyślali prochu, mieszając hard rock i rock progresywny, ale grali naprawdę zawodowo. Już otwierający całość „Stop Little Lady” bardzo dobrze wprowadza w klimat całości: jest i ostry gitarowy riff, i hardrockowy śpiew z domieszką soulowych klimatów, i jakieś echa psychodelii, i co nieco zmian tempa, i długie organowe solo, w którym Sobotta wydobywa z Hammonda szeroką paletę różnych brzmień i dźwięków. Organy także rządzą w „Just Before The Sun Will Rise”, opartym na dynamicznym, galopującym rytmie: choć nie brakuje tu czadowych gitarowych popisów i śpiewu, to jednak właśnie poczciwy Hammond nieco wysuwa się przed resztę na pierwszy plan, decyduje o kolorycie całości. Oprócz długich, dających instrumentalistom przestrzeń do wyszalenia się utworów, Birth Control z dobrym efektem próbują swoich sił w tworzeniu prostszych, zwięźlejszych, przebojowych kompozycji: „Flesh And Blood” to zwięzła kompozycja, zbudowana na całkiem chwytliwym motywie, z wokalnym dwugłosem Frenzela i Noskego, nie pozbawiona aranżacyjnych ciekawostek – fajnie przeplatają się tu partie gitarowe i organowe, ładnie się nawzajem uzupełniają. Panowie próbują też – co na początku lat 70. dopadło wielu hardrockowców – flirtować z czarną muzyką: „The Work Is Done” i „Pandemonium” osadzono na kroczących, funkujących rytmach, do którego ładnie pasują te soulowe naleciałości w głosie Frenzla, a Sobotta, oprócz szalonych popisów na organach, zasiada także (w „The Work…”) za fortepianem. Fortepian również dominuje w finałowym, rozbudowanym utworze „Let Us Do It Now”: po długiej, klasycyzującej introdukcji pojawia się podniosła, fortepianowa ballada, stopniowo rozwijająca się w podniosłą kompozycję, w której Sobotta sięga dodatkowo po melotron, całość ubarwiają orkiestracje, a Frenzel daje upust swoim soulowym ciągotom.

W wersji CD całość uzupełniono kilkoma interesującymi singlowymi nagraniowymi dodatkowymi: „Rollin’” – fajnym boogie-rockiem ze stylowymi fortepianowymi ozdobnikami Sobotty, opartym na mocnym gitarowym riffie „What’s Your Name”, zgrabnie mieszającym rock, organowe szaleństwa i elementy soulu „Hope” i czadowej, hardockowej piosence o uroczym tytule „Believe In The Pill”. Nie jest to może monumentalna, przełomowa płyta, ale w dziedzinie klasycznego, stylowego heavy-proga jest jak najbardziej godna polecenia. Dla fanów niemieckiego rocka lat 60. i 70. – lektura obowiązkowa.

 

Aha - jeśli kogoś interesuje, jak wyglądała cała okładka, oto ona.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.