Z Grecja na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek szósty.
Słuchając „Earth” można się zastanowić – A po co oni tą żabę jedli? Znaczy się – po co się rozpadło Aphrodite’s Child? Przecież pierwsza solowa płyta Vangelisa (nie licząc ścieżek dźwiękowych i dźwiękowego kolażu „Poemat symfoniczny”) spokojnie mogłaby być czwartą Aphrodite’s Child. Jakoś bez większych problemów jestem sobie w stanie wyobrazić w tym repertuarze Roussosa na wokalu. Może nie jest to aż tak przebojowe, jak ówczesne wymagania Demisa, ale pewnie Vangelis by mu coś tam fajnego skomponował na singla. A że umiał, to już zdążył udowodnić wcześniej. Byłaby to też najlżejsza płyta Aphrodite’s Child, bo „Earth” to nie jest specjalnie rockowa, a dynamiczny „Come On” na początek może nieco mylić, co do reszty zawartości, bo dalej mamy bardzo interesującą mieszankę popu, psychodelii, bałkańskiego folku i dźwięków, które dość obficie występują na kolejnych płytach artysty. Wszystko to naprawdę bardzo zgrabnie zebrane i przystępnie przyrządzone – można powiedzieć, że to takie lajtowe Trzy Szóstki, bo wiele pomysłów stamtąd Vangelis zaadaptował na potrzeby swojej solowej płyty, już w wersjach dużo mniej radykalnych.
Słuchając „Earth” można się zorientować po co były sesje do „Dragon” i „Hypothesis”, a także dlaczego Vangelis absolutnie nie miał zamiaru tego publikować. Muzyka, którą znamy z tych bootlegów robi wrażenie brudnopisu do „Earth”, jakby Vangelis przy tej okazji testował różne koncepcje, które stały się ciałem przy okazji właśnie tej płyty. A ponieważ były to brudnopisy, szkice, czyli rzeczy z definicje nieskończone, dlatego nie były przeznaczone do upublicznienia – i w pełni się z nim zgadzam. Wiem, że „Dragon i „Hypothesis” mają swego rodzaju status kultowy i swoich wiernych wyznawców, ale nie czarujmy się – brzmi marnie, kompozycje bez początku i końca, niedbałe aranżacje – nosz próba, przymiarki, pierwsza fastryga. Paradoksalnie – właśnie przez długi czas do tych nagrań dostęp był łatwiejszy niż do samego „Earth”.
Jak już wspomniałem, żwawsze, bardziej rockowe dźwięki kończą się na pierwszym utworze. Potem mamy rzeczy dość różne – fragmenty quasi-ilustracyjne, co zbytnio nie dziwi, bo wcześniejsze solowe dokonania Vangelisa to głównie muzyka filmowa. Zaczynał jeszcze w greckich czasach od ścieżki do filmu „5000 Lies”, potem było „Sex Power”, a wydane pod koniec 1973 „L'Apocalypse Des Animaux” powstało prawie dwa lata wcześniej. Tak jak na „Sex Power”, też i na „Earth”, znajdziemy sporo mocno zrytmizowanych fragmentów z pogranicza psychodelii i world-music, a „The City” prawdopodobnie w ogóle pochodzi z filmu „Sex Power” (ale już na płycie się nie znalazło). Pozostałe utwory to przede wszystkim bardzo ładne piosenki – czasami takie oniryczne, delikatne, jakich sporo znajdziemy na późniejszych płytach artysty. Najładniejsze to moim zdaniem „A Song” i „My Face in The Rain”. Dość późno poznałem ten krążek, jako jeden z ostatnich, może niecałe dziesięć lat temu. Pamiętam, że byłem dosyć mocno zaskoczony zawartością, a do tego było to też bardzo miłe zaskoczenie. Moim zdaniem znakomita płyta, chociaż trochę inna, niż te najbardziej znane.
Ten album możemy potraktować jako pierwszy, właściwy album solowy Vangelisa z kilku powodów. Po pierwsze jest to pierwszy album podpisany samym imieniem – tak jak wszystkie następne, a nie imieniem i nazwiskiem, jak te dwa wcześniejsze. Po drugie – „Sex Power” było robione na zamówienie, jako ścieżka dźwiękowa, a „Poemat Symfoniczny” to rzecz bardzo osobna i nie do końca całkiem muzyczna. Co prawda przy okazji Trzech Szóstek napisałem, że właśnie to jest tak de facto pierwsza solowa płyta Vangelisa, ale formalnie było to Aphordite’s Child, tak jest zapisane i ja sobie mogę gadać.