D’accorD to właściwie już retro-prog, tyle, że o nieco innej proweniencji niż grany przez wiele grup podobnego autoramentu. Zwykle dla takich kapel punktem wyjścia są jacyś prog-rockowi herosi typu VDGG, Yes, albo King Crimson. W tym przypadku jest dużo ciekawiej, bo ten retro-prog ma nieco inne korzenie, nieco mniej ortodoksyjne – powiedzmy, że jest to umiejscowione gdzieś między Spooky Tooth i drugą edycją Traffic – tą po 1969 roku (czyli już tak nieco bliżej rockowego mainstreamu tamtych czasów). Oczywiście zakładam, że nazwy te naszym czytelnikom są doskonale znane.
Dlaczego napisałem, że D’accorD właściwie już to retro-prog – dlatego, że zespół jakby powoli zaczął ewoluować stylistycznie. Na progarchivach określa się ich jako heavy-prog, co jest o tyle uzasadnione, że pierwsza płyta faktycznie taka była. Natomiast obecnie środek ciężkości przesunął się zdecydowanie w stronę prog-rocka, a nawet jeszcze bardziej do środka. Wielkim fanem twórczości Norwegów jest Kolega Magister Tarkus i właściwie on mi ich naraił dobrych parę lat temu, jeszcze przy okazji debiutu. Ale tamta płyta mi się nie spodobała. Miała momenty, ale w ogólnym rozrachunku nie było to nic takiego, co można byłoby postawić na półkę. Dwójką nie zainteresowałem się w ogóle, a ta nowa trafiła do mnie nieco przypadkowo. Posłuchałem jej tylko dlatego, że po prostu była pod ręką, bo jeśli jakaś płyta leży w domu, to przynajmniej jeden odsłuch jej się należy z mocy ustawy.
Czasami nie spodziewamy się niczego interesującego, a tu czeka nas miła niespodzianka – tek też było z „D’accorD III”. Okazało się, że te siermiężno-toporno-archaiczne dźwięki nie są już takie siermiężne i toporne (chociaż cały czas archaiczne), do tego układają się w bardzo zgrabne kompozycje. Poza tym nie rżną z trzech-czterech najbardziej wpływowych wykonawców, jak tabuny retroprogowców, tylko w swojej wtórności są zdecydowanie bardziej oryginalni, bo poruszają się po znacznie mniej uczęszczanych, rockowych ścieżkach. Żeby nie powiedzieć – mocno już zarośniętych. Co prawda tytuł jednego z utworów „Song for Jethro” może być w jakiś sposób sugerujący i w pewnym sensie nawet jest, bo da się doszukać jakiego powinowactwa do Jethro Tull (i to nie tylko w tym utworze), ale to dalekie echa, poza tym jeżeli nawet flet jest, to raczej Chris Wood, a nie Ian Anderson. Czyli znowu Traffic.
Dużą zaletą „D’accorD III” jest jej różnorodność – nie ma trzymania się jednego stylu, jednej koncepcji. Nie narzucają sobie zbyt sztywnych ograniczeń stylistycznych i bardzo dobrze na tym wychodzą. Utwory są różne – niektóre cięższe, bardziej dynamiczne, z uczciwym gitarowym riffem pełniącym jeżeli nie wiodącą, to ważną funkcję – „Here Lies Greed”, „Iblis in Bliss”, niektóre bardzie rozbudowane, dłuższe, nawet całkiem długie – „These Last Today”, czy dwuczęściowy „Mon-Sat” (R-E-W-L-A-C-Y-J-N-Y!), ale też są zwykłe rockowe piosenki (no nie do końca takie zwykłe) – „Lady Faboulus”, albo „Mr. Moonlight” (obie znakomite!). Zresztą taki podział jest bardzo umowny, bo druga część „Lady Faboulus” jest mocno rozbudowana, a w „Mr. Moolight” mamy niezły organowo-gitarowy walec, o wcale hard-rockowym wagoniarze. Zwykle, jeżeli słucham takiej nowej-starej muzyki, to od razu słyszę, że nagrano to teraz i to wszystko jest mocno stylizowane na granie z klasycznego okresu. Zwykle sprawia to wrażenie niespecjalnie udanej podróby, nawet jeśli jest to muzycznie zupełnie w porządku. „D’accorD III” słucha się jak płyty z epoki, tak jakby to było faktycznie nagrane te czterdzieści kilka lat temu – ma to tamten klimat, ma to tamtego ducha i ma to tamtą klasę – jest zagrane ze swobodą, feelingiem, które cechowały wykonawców w tamtej epoce – dbałość o melodie, płynność tych kompozycji, nie są chaotyczne, bez jakichś gwałtownych zrywów i zwrotów. Chyba największy komplement, jaki mogę powiedzieć o tym albumie, że jest dokładnie taki, jaki powinien być taki krążek nagrany te czterdzieści lat (z ogonkiem) temu.
Właściwie początkowo miał to być zarzut – bo czego tak archaicznie? Znowu? Ale nie – płyta zrobiona dokładnie według standardów epoki, trzymającą poziom tamtych produkcji, tak, że może uchodzić za nagraną na początku lat siedemdziesiątych – tu już nie ma się czego czepiać. „D’accroD III” to zdecydowanie bardzo dobry krążek. Gdyby nie „Song for Jethro”, który tu po prostu nie pasuje – powiedziałbym, że numer w numer.
Jak na razie w moim prywatnym Top 2014 – ex-equo trzecie miejsce do spółki z najnowszym Beckiem, który na dobrą sprawę też nagrał płytę, która nie wychodzi za bardzo poza 1970 rok (Floydzi spotkali Donovana i przypalili co nieco), nieco wyżej Bram Stoker i nowy David Crosby – czyli konserwa rządzi. Ale taka może rządzić. Osiem gwiazdek z plusem.