Nie, Naczelny na muzyce się jednak nie zna. Wydawało się, że już może coś nieco drgnęło, bo ostatnio trochę sensownej muzyki do redakcji naściągał (M83!), ale nie. To było tylko chwilowa odchyłka od normy. Pchał mi tego Cliffhangera, zachwalając, że to nie wiadomo jaki cymes. Coś o legendarności gaworzył. Gdybym go nie znał, to bym pewnie pomyślał, że wziął jakiegoś rozweselacza.
Ale od początku. To co dzisiaj biorę pod obcasy do recenzowania to reedycja debiutanckiej płyty holenderskiej neo-progowej grupy Cliffhanger. Pierwszy raz ukazała się w 1995 roku, a kilka miesięcy temu, jeszcze w tamtym roku, doczekała się zremasterowanej, dwudyskowej reedycji.
Nakręcony przez Naczelnego spodziewałem się dużo więcej, szczególnie, że nigdy nie kryłem się ze swoją sympatią do neo-progresywnego grania i liczyłem na trochę naprawdę ciekawej muzyki. Myślałem, że będzie to bardziej na poziomie Odyssice, Marathonu, niestety jest trochę gorzej.
W przypadku takich zespołów podstawa to dobre pomysły. Reszta to pikuś. Oczywiście nie ma co wspominać o dobrym przygotowaniu technicznym zawodników, porządnym miksie nagrań, odpowiednich aranżacjach – bo to basisy, bez tego za granie takiej muzyki nie ma się co zabierać. W przypadku Cliffhangera warsztatowo wszystko jest w porządku, bo i niezły, ekspresyjny wokalista i bardzo sprawni muzycy, brzmienie też całkiem przyzwoite (przynajmniej na remasterze). Niestety „Cold Steel” nieco niedomaga muzycznie. Nie aż tak bardzo, żeby powiedzieć, że jest to krążek zupełnie nieudany, ale na tyle, żeby powiedzieć, że jest najwyżej jednym z wielu. Brakuje utworów z ciekawymi, charakterystycznymi melodiami, brakuje też pewnego zróżnicowania materiału, bo całość sprawia wrażenie robionej na jedno kopyto. Natomiast na plus trzeba zaliczyć sporo ciekawych partii instrumentalnych, czasami nieortodoksyjnie popatrujących w stronę Canterbury, czy jazzu (z zastrzeżeniem, że tylko miejscami i raczej rzadko). Do tego raczej organy niż syntezatory, a jak syntezatory, to te analogowe, z lat siedemdziesiątych. Poza tym muszę przyznać, że słucha się tego wcale znośnie. Nawet nie mogę powiedzieć, że mnie ta muzyka jakoś bardziej nudzi. To dosyć przyzwoita płyta. Wstydzić się nie ma czego.
Za to najciekawsze w tym wszystkim jest to, że dużo lepiej prezentuje się dysk bonusowy z nagraniami na żywo, czy wcześniej niepublikowanymi. Zwłaszcza na scenie wypadają wiele lepiej niż w studiu i wcale się nie dziwię, że mieli opinię dobrych, koncertowych wymiataczy.
W ogólnym rozrachunku rzecz raczej tylko dla fanów takiego grania i to bardziej jako ciekawostka, niż pozycja „must have”. Raczej nikogo nowego do neo-proga nie przekona. Pierwsza płyta zestawu, czyli „właściwe” „Cold Steel” jest na takie słabe sześć artrockowych gwiazdek, za to dysk bonusowy wartuje spokojne siedem. Summa summarum wychodzi sześć z plusem.