„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 17
Płyta „The Tides Return Forever” nie była jakimś przełomem. Niemniej brzmiała lepiej niż kilka poprzednich, co już jest przynajmniej pozytywem. No i co najważniejsze nie przyprawiała o migotanie przedsionków.
W międzyczasie kilka ważnych rzeczy się wydarzyło. Herr Bornemann załatwił sprawę nazwy. Charakterystyczne logo znów pojawiło się na okładkach płyt. Początek miał miejsce rok wcześniej, kiedy to Frank zebrał swoisty „Eloy All-Star Band” i nagrał na nowo klasyki z lat 1978-1992, wydając je jako dwuczęściowy twór pt. „Chronicles” (uzupełniając je premierowym utworem „Spirit In Chains”)*.
Rok później pojawiła się nowa, studyjna płyta formacji „The Tides Return Forever”.
W sumie już od samego początku jest ciekawie; „The Day Of Crimson Skies” ma fajny syntezatorowy wstęp (przywodzący na myśl najlepsze momenty z płyty „Planets”), wcale nie drażniącą linię melodyczną, lekko chwytliwy, ale wciąż przyjemny refren, kilka miłych gitarowych i klawiszowych dźwięków. Takiej lokomotywy brakowało na otwarcie na kilku poprzednich wydawnictwach.
Blisko dziesięciominutowy „Fatal Illusions” ma się jeszcze lepiej. Delikatny klawiszowy podkład z gitarowymi plumkaniem, płynnie i umiejętnie rozwinięty w główną część kompozycji. Jest tutaj kilka ciekawych przejść i przede wszystkim brzmieniowo całość wydaje się bliższa poczynaniom zespołu z początku lat 80-tych, aniżeli ich schyłkowi.
Potem niestety napięcie troszkę już opada.
Przede wszystkim „Childhood Memories” (dedykowany matce Bornemanna) jest błahą i nędzną balladą, niewiele lepszą od nieszczęsnego „Hero” z płyty „Ra”. Taka sama kiczowata aranżacja, koszmarny refren, sporo plastiku panoszącego się tu i ówdzie.
To już troszkę lepiej sprawa wygląda w takich bardziej przebojowych „Generation Of Innocence” i „The Last In Line”. Ostre gitarowe otwarcie w pierwszym z nich (nawet pomimo nieco kiczowatego refrenu) oraz fajnie rozwijająca się dość nośna całość w drugim (nawet pomimo nieco kulejących klawiszowych partii) sprawiają, że należy je zaliczyć na plus.
Natomiast w „Company Of Angels” Bornemann znów porwał się na formułę stylizującą się na „Jeanne D’Arc” z poprzedniej płyty. Jest znów pompatycznie, jest chór, jest troszkę naiwnych, imitujących orkiestralizację całości klawiszowych partii, ale na dobrą sprawę utwór znów powiela błędy poprzedniczki; forma przerasta treść.
Na szczęście tytułowy „The Tides Return Forever” to wprawdzie żadna rewelacja, ale tutaj przynajmniej nie czuje się tego wrażenia sztuczności. W sumie to nic wielkiego; ot spokojny, niewyszukany, balladujący utwór, ale mający więcej atutów, aniżeli niuansów kompozycyjnych. Podobają się tutaj zarówno refren, jak i miłe dla ucha kobiece chórki w końcówce, jak i naturalna płynność całości.
„The Tides Return Forever” okazać się wkrótce miał tylko przedsmakiem do prawdziwego powrotu z zaświatów dla Eloy. Takiego, na który fani czekali od wielu, wielu lat...
* W sumie trudno nazwać nagraniem na nowo. Nowe wersje nie różnią się od starych niczym poza datą wydania i nieco zmienionymi wstępami do „Mysterious Monolith” i „Silhouette”.