ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Eloy ─ Ra w serwisie ArtRock.pl

Eloy — Ra

 
wydawnictwo: SPV Records 1988
 
1.Voyager Of The Future Race [9:02]
2.Sensations [5:13]
3.Dreams [8:05]
4.Invasion Of A Megaforce [7:42]
5.Rainbow [5:21]
6.Hero [6:51]
 
Całkowity czas: 42:24
skład:
Frank Bornemann - gitary, śpiew
Michael Gerlach - instrumenty klawiszowe, programming (gitara basowa, bębny)
+
Diana Badey, Annette Strangenberg, Sue Wist - śpiew
Paul Harriman, Stefan Hols, Darryl Van Raalte - gitary basowe
Tommy Newton - gitara prowadząca
Achim Giesler - instrumenty klawiszowe
Udo Dachmey - bębny
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,5
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 12, ocena: Album jakich wiele, poprawny.
 
 
Ocena: 2 Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
22.02.2014
(Recenzent)

Eloy — Ra

„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 15

Panowie Arkona, Folberth i Matziol zainkasowali czek za całkiem udane odstraszenie fanów produkcją „Codename: Wildgeese”, ale dalej nie wiedzieli co z sobą począć. Sytuację wykorzystał Frank Bornemann, który reaktywował Eloy w zupełnie innej inkarnacji.

Nowym kompanem lidera został pochodzący z Berlina klawiszowiec Michael Gerlach, który również zaznajomiony był w temacie programowania perkusji i basu. Jeśli już wykłócać się o kształt muzyczny utworów, to już łatwiej poradzić sobie z jednym współpracownikiem, aniżeli z czterema. Widocznie do takiego wzniosku doszedł Bornemann.

Co z tego wyszło? Jak to mawiał mój znajomy: „kupa z masłem”. Jest i nowocześnie i niby z duchem czasu, ale (jak to mawiał inny znajomy): „z gówna bata nie ukręcisz”. Forma może jakoś się trzyma (choć brzmi sztucznie do potęgi), ale z treścią jest już gorzej.

Zaczyna się jeszcze nie tak źle. „Voyager Of The Future Race” ma fajny, spokojnie i delikatnie rozwijający się wstęp; coś w styli „King Of Sunset Town” Marillionu. Potem jednak, wraz z wejściem perkusji z pudełka, jest już tragicznie. Nędzny, pulsujący, klawiszowy podkład, troszkę gitarowego pobrzdąkiwania, dość niemrawo prowadzony wokal. Na szczęście gitarowa solówka z okolic piątej minuty sporo ratuje. No może jeszcze również w miarę ciekawa płynność kolejnych przejść. Nic więcej.

To na dobrą sprawę jeden z niewielu atutów płyty. Potem zaliczamy zjazd w dół. „Sensations” to nic tylko toporny podkład autumatycznej perkusji i dośc koszmarny refrenik. „Dreams” to taka niby rozbudowana, ale w sumie pokraczna balladka z piskliwym wokalem Bornemanna.

„Invasion Of A Megaforce” jeszcze w sumie jakoś się broni. Jest tu i ciekawie pokombinowany motyw przewodni (choć popiskiwania Bornemanna znów mogą drażnić), miłe dla ucha kobiece wokalizy, troszkę przygaszonych gitarowo-klawiszowych wariacji gdzieś w środku utworu...

Jednak gniot pt. „Rainbow” powala z siłą kija bejzbolowego. Jednak nie swoimi atutami, lecz bezradnością twórców i przede wszystkim tandetnością. Mdła, koślawa, z mega-popowym refrenem ballada jest czymś, co w szkołach muzycznych można by prezentować jako przykład jak nie należy tworzyć muzyki. A jeśli coś takiego stworzysz, to znak, że jedyne, co możesz zrobić dla ludzkości, to przyłożyć sobie lufę do skroni i pociągnąć za spust.

Na koniec pozostał „Hero”. Co można o nim napisać? Z dobrej strony tylko to, że cokolwiek, co pojawia się po „Rainbow”, jest arcydziełem. Ze złej, że w sumie jest i tylko tyle. Wokal i gitara bawiące się w echo, nie wyróżniający się niczym refren... Tak na dobrą sprawę flaki z olejem.

Powrót Eloy okazał się co najmniej katastrofalny. Panowie Bornemann i Gerlach nagrali płytę słabą. Z płyt regularnych (gdyż do takich nie zaliczam „Codename: Wildgeese”) rzekłbym nawet, że najsłabszą. Duet wsparty przez całą artylerię muzyków sesyjnych zdał egzamin przy takim „A Momentary Lapse Of Reason” Floydów, ale przy „Ra” Eloy” już niekoniecznie. O ile Gilmour jeszcze może nie miał pomysłu na płytę, ale przynajmniej miał w zanadrzu kilka naprawdę dobrych kompozycji, o tyle Bornemannowi brakowało już jednego i drugiego. Ani tu myśli przewodniej całości (może poza koślawą produkcją), ani tym bardziej interesujących motywów, mogących nadać wydawnictwu tego kopa, który pchnąłby muzykę tutaj zawartą na – przynajmniej – przyzwoity poziom.

Zaznajamiacie się z płytami Eloy? Zostawcie sobie „Ra” na sam koniec. Tak, aby zachwyt nad klasycznymi dziełami zespołu nie został zachwiany omawianym tutaj krążkiem. Obsłuchawszy po wielokroć „Ocean”, „Silent Cries and Might Echoes” czy „Colours”, nie traćcie wiary usłyszawszy coś takiego, jak „Ra”.

Po osiągnięciu dna... można się już tylko od niego odbić... Tak stało się w przypadku Eloy.

PS. Płyta (o dziwo) trafiła na niemieckie listy. Wprawdzie tylko 62. miejsce i jedynie tydzień w zestawieniu, ale zważyszy na poziom albumu... osiągnięcie jak nic...

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.