Karnawał AD 2014 z ArtRockiem – czyli coś miłego w słuchaniu, a przy tym niebanalnego. Odcinek V.
Są takie filmy, po obejrzeniu których aż ciśnie się na usta pytanie, ile kwasu zeżarli twórcy, by takie coś stworzyć. Do „Xanadu” twórcy w każdym razie radośnie wcisnęli wszystko, co tylko im do przećpanych łbów wpadło: tańce na wrotkach, klimaty końca lat 70., greckie muzy wyłażące z muralu w amerykańskim mieście, disco, muzykę bigbandową, pop-rock, dość tradycyjny pop i nowofalowy rock, Terpsychorę, Zeusa i Mnemozynę, wieloosobowe układy taneczne, nowoczesne laserowe efekty i ckliwą animowaną sekwencja w tradycyjnym disneyowskim stylu (autorstwa Dona Blutha, który już wkrótce porzuci Disneya i stworzy bodaj najlepszy pełnometrażowy film animowany lat 80. – „The Secret Of NIMH”)… Uprzedzając pytanie: nie, nie udało im się z tego stworzyć jakiejś spójnej, logicznej całości (zresztą chyba nawet nie próbowali). Pewnie pod wpływem halucynogenów ogląda się „Xanadu” lepiej, radosny, nieokiełznany chaos i kompletny brak spójności nie przeszkadza. A płyta? Równie niespójna i nierówna co film.
Pierwotnie, całość miał sygnować Jeff Lynne i jego Elektryczna Orkiestra Kameralna – wtedy po sukcesie „Discovery”. Ostatecznie dostali tylko jedną stronę winyla – drugą w całości dostała grająca główną rolę Olivia Newton-John i jej wieloletni współpracownik, producent i kompozytor John Farrar. Po latach Lynne komentował tą decyzję z niechęcią, uważał, że lepiej byłoby, gdyby samodzielnie stworzył całość. I trudno nie przyznać mu racji.
Pierwsza strona, ta Olivii, to radosny chaos. Tradycyjne, całkiem fajne, wysmakowane pop-rockowe piosenki, które całkiem nieźle bronią się po latach („Magic” – na singlu nr 1 w Stanach – i „Suspended In Time”), niezbyt może wybitne, ale na dobrym poziomie. Ckliwy duet z Cliffem Richardem, w klimacie słodkiego popu lat 50./60. („Suddenly”). Tradycyjna bigbandowa piosenka, ładnie pokazująca spore możliwości wokalne i interpretacyjne Newton-John („Whenever You’re Away From Me”). I totalne kuriozum: bigbandowe granie przeplatające się z nowofalowym, zadziornym rokiem The Tubes („Dancin’”) – powiedzmy, że w samym filmie ma to jakieś fabularne uzasadnienie, ale na płycie wychodzi to przecudacznie. Ufff… dobrze, że w odtwarzaczach jest przycisk „skip”.
Za to część Lynne’a wynagradza męki przebijania się przez pierwszą stronę. Jeff przyniósł pięć piosenek – pięć utworów rokujących się na skali pomiędzy „bardzo dobrym” a „świetnym”. Stosunkowo najsłabiej wypada dramatyczna ballada „Don’t Walk Away” (to z tej rysunkowej sekwencji) – trochę ckliwe to, ale ma swój sznyt i gdyby trafiło na pierwszą stronę, byłoby jej ozdobą. Lepiej wypadają dynamiczne „I’m Alive” i „All Over The World” – bogato zaaranżowane, przebojowe piosenki, jakby wprost z „Discovery”. A między nimi Jeff Lynne schował małą, zapomnianą perełkę: nostalgiczny, nowocześnie brzmiący (ten basowy puls syntezatora stanowiący bazę całego utworu), ale bardzo fajnie zagrany, zaaranżowany w beatlesowskim duchu „The Fall” – od artystycznej strony bodaj najciekawszy fragment płyty. A na sam koniec mamy swoiste połączenie sił: utwór tytułowy, wykonywany przez Orkiestrę, ale zaśpiewany przez Olivię – bardzo udany, przebojowy (jedyny singlowy nr 1 ELO w ojczystej Wielkiej Brytanii) kawałek, przebijający spokojnie o parę rzędów wielkości kompozycje z pierwszej strony płyty.
I w tym momencie aż człowiek zgrzyta zębami ze złości. Bo piosenka „Xanadu” pokazuje, o ileż byłaby to ciekawsza płyta, gdyby całość rzeczywiście pozwolono stworzyć Jeffowi. A tak – powstał album osobliwy, kuriozum w dorobku Elektrycznej Orkiestry Kameralnej i zdecydowanie najdziwniejsza płyta, jaką przyszło mi recenzować w tym cyklu. Gdyby była to EP-ka z utworami wyłącznie Lynne’a, siedem gwiazdek byłoby spokojnie; jako całość, niestety, ocena będzie niższa. Najlepiej rzeczywiście potraktować całość jako mini-album Orkiestry i skupić się na drugiej połowie płyty. A pierwsza część albumu – no cóż, tą lepiej traktować jako ciekawostkę, swoiste signum temporis.