„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 10
Chyba trudno znaleźć zespół, który w przeciągu tak niedługiego czasu przeszedł takie przeobrażenie brzmieniowe, co więcej, działając w tym samym składzie. Tak właśnie stało się z Eloy i ich transformacją w okresie dzielącym płyty „Colours” i „Planets”. Temat na pracę magisterską? Być może...
Już od otwierającego „Introduction”, przepełniownego świdrującymi syntezatorowymi dźwiękami słychać, że idzie nowe. Zrobiło się nowocześnie i zdecydowanie bardziej elektronicznie.
Niby nie ma się czemu dziwić. „Planets” to część pierwsza sagi o układzie planetarnym Salta, ich mieszkańcach, problemach i walce pomiędzy najróżniejszymi duchami o władzę na systemem. Tak więc jakby nie patrzeć bajeczce, którą Bornemann i pomagający mu w oprawie lirycznej Sigi Hausen, sobie wymyślili musiały towarzyszyć zaadoptowane na potrzeby wyobraźni lidera brzmienia. Tak też się stało tutaj.
Dalsza część albumu również buja się w nowej tonacji. Na szczęście nowinki techniczne są dodatkiem, a nie sztuką dla sztuki. Co by nie mówić „Planets” to przede wszystkim zbiór świetnych i pomysłowych kompozycji.
„On The Verge Of Darkening Lights” oraz “Point Of No Return” to fajnie prowadzone kompozycje. Niby momentami piosenkujące, niby nie grzeszące przesadną ambicją, ani nie wiadmomo jak pokomplikowanymi przejściami, ale brzmiące bardzo płynnie i przmyślanie.
Podobnego charakteru, ale potężniejszego kalibru utworem jest „Mysterious Monolith”. Zaczyna się nieco genesisowo, jednak ten wstęp kojarzący się ze spokojniejszymi fragmentami „Trick Of The Tail” jest jedynie złudnym wstępem. Po niespełna dwóch minutach (poprzedzone ostrymi syntezatorowymi frazami) mamy już bardziej kosmiczną i oryginalniejszą jazdę. Kolejne minuty to imponująco snuta opowieść zarówno przez śpiew Bornemanna jak i (głównie) klawiszowe partie.
Potem zafundowano nam dwie niespodzianki. Pierwsza z nich to przepiękną, zwiewna i niemal senna instrumentalna kompozcyja „At The Gates Of Dawn”; prosta partia fortepianu, gitarowe pobrządkiwania i niewyszukana syntezatorowa fraza prowadząca cały utwór. Do tego pojawiają się w końcówce smyczki, niemal bliźniacze do tych z płyty „Dawn” sprzed pięciu lat wcześniej...
Druga natomiast to „Queen Of The Night”; ponownie smyczki, delikatny wstęp, po którym po perkusyjnej eksplozji uraczono nas pięknymi żeńskimi wokalizami.
Czy taki kontrast działa na niekorzyść płyty? Absolutnie nie. Nowocześniejsze brzmienia zdają się idealnie nie tyle współgrać z symfonicznymi fragmentami, co się nawzajem uzupełniać. Zaiste, efekt okazał się więcej niż zaskakujący, a całość wydawnictwa tylko zyskała na umiejętnym połączeniu tychże przeciwieństw.
Potem jednak już wracamy na kosmiczną ścieżkę; powalający „Sphinx” z niesamowicie zapadającym w pamięć syntezatorowym riffem przewodnim (utwór stał się bez wątpienia kolejnym klasykiem zespołu) oraz powolnie rozwijający się „Carried By Cosmic Winds” ze świetnymi partiami Folbertha, skrzypkami gdzieś w tle (zdającymi się momentami przejmować motyw przewodni kompozycji) oraz z przepuszczonymi przez vocoder żeńskimi chórkami dopełniają całości; całości zaskaująco dobrej, sprawiającej wrażenie umiejętnie dopracowanego konceptu, w którym pomimo brzmieniowych kontrastów, kolejne utwory sprawiają wrażenie niezwykle spójnej i przemyślanej całości.
Ciąg dalszy opowieści zaplanowano na rok później. Niestety okazał się on początkiem równi pochyłej...