Tym razem nie będę mógł wykorzystać uniwersalnego wstępu do włoskich płyt rockowych, tak jak w recenzjach Ingranaggi Della Valle i Il Cerchio d'Oro. Przede wszystkim dlatego, że Naczelny powiedział, że trzeci raz za to samo wierszówki mi nie zapłaci, bo to już jest jawne i bezczelne walenie go na kasę, poza tym nie do końca pasuje do Fungusa. Na pewno nie jest to typowo włoskie granie, nawet powiedziałbym, że to raczej w ogóle nie brzmi jak italo-prog. Nawet wokalista - co wielka rzadkość wśród włoskich wykonawców - śpiewa po angielsku, a nie rodzimym języku.
Z czym może kojarzyć się nazwa Fungus - proste, z grzybem. A grzyb w muzyce rockowej to na pewno nie żadna pieczarka, czy nawet borowik, tylko coś, co działa nie tyle na kubki smakowe, co na inne receptory - znaczy po rockowych grzybkach robi się psychodelicznie. Może ten Fungus nie jest tak psychodeliczny jak na przykład The Grateful Dead, ale słychać, że i te klimaty nie są im obce. Zresztą sam image nawiązuje do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ale to co Grzyby grają nie jest wcale takie łatwe do zaszufladkowania. Do wora z napisem prog-rock pasuje, a jakże. Na progarchivach określono ich jako heavy-prog - też pasuje. I wszyscy sobie teraz pomyślą, że mają do czynienia z klasycznym zespołem retro-progowym, a jak zobaczą zdjęcia muzyków, to już absolutna pewność. No i gucio, bo wcale nie. Bo jeszcze trzeba wspomnieć o Finisterre z dwóch ostatnich płyt, a szczególnie "In Ogni Luogo" i kilku skandynawskich kapelach typu Landberk, Anglagard, czy Anekdoten. Robi się ciekawie? Jak najbardziej. a byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby było lepiej. Niestety gość na wokalu Pavarottim nie jest, a reszta do miana drugich Paganinich, czy Vivaldich raczej nie pretenduje. Bo ani tu wybitnych wirtuozów, ani kompozytorów. To co? Znaczy do luftu? Nie, bez rewelacji, ale całkiem fajnie. Wymyśliły sobie chłopaki wcale ciekawy sposób na granie i wychodzi im to zupełnie dobrze. Ważne jest że zaproponowali dosyć różnorodny materiał, ciekawie, chociaż tradycyjnie zaaranżowany, do tego i muzycznie całkiem udany. Muzycy może i nie wirtuozi, ale kilka solówek wiosłowego Blisseta na uwagę zasługuje, a klawiszowiec oprócz tego, że bardzo dobrze wie, jak mają „chodzić” organy w ciężej grającym zespole rockowym, to jeszcze jego syntezatory w "Share Your Suicide Part III" prezentują się wyjątkowo interesująco. Na "Face of Evil" znajdziemy dużo muzyki i trochę czasu nam zajmie, żeby ją tak całkiem ogarnąć - niby utwory nie za długie, bo z rzadka przekraczające pięć minut, ale nawet w tak krótkim czasie "upchnięto" tam sporo i nierzadko się tam ze dwa trzy tematy przeplatają. Do tego muzycznie to raczej żaden szał nie jest i jakoś naszej percepcji nie chce się tak wszystkiego śledzić z zapartym tchem, tak od razu. Dlatego tak gdzieś po trzecim odsłuchu jesteśmy w stanie już to ogarnąć. Na szczęście już po pierwszym wie się, że ten trzeci na pewno będzie.
Jednak jako całość zdecydowanie "The Face of Evil" trzeba ocenić pozytywnie - ciekawa formalnie, niezła muzycznie płyta, spokojnie na półkę. Siedem gwiazdek, nawet z plusem.