Czuję się jak w matni. Pochodząca ze wschodnich Niemiec formacja Dice wypuściła swój… osiemnasty studyjny album. Czy z tego powodu mam jakiś dyskomfort? Nie. Po prostu miałem tę przyjemność (po części wątpliwą) pisać w naszym serwisie o dwóch ostatnich albumach ukochanego dziecka Christiana Nove. A Naczelny, uznając najwyraźniej moje „znawstwo w temacie”, powierzył mi napisanie recenzji kolejnego albumu grupy, który całkiem niedawno dotarł do naszej redakcji. I wszystko byłoby okej – album karnie wysłuchałem, poczyniłem stosowne zapiski – gdybym nie postanowił, jeszcze przed początkiem tworzenia recenzji, sięgnąć do wcześniejszych moich tekstów o Dice. Cóż takiego się stało? Ano to, że znalazłem w nich kompletnie wszystko, co chciałem napisać o Para-Dice. Hmm..., albo ja już się wypalam i mam skłonności do powtarzania się, albo wspomniany Nove nie ma swoim słuchaczom zbyt wiele do zaoferowania. Ponieważ jednak – nieskromnie mówiąc – wiara w moje zdolności gdzieś tam jeszcze we mnie drzemie, pominę rozterki twórcze skromnego recenzenta i odniosę się do problemów twórcy tego dzieła.
Jedno trzeba mu oddać. W swoim działaniu jest konsekwentny do bólu a tym samym trudno pomylić twórczość Dice z jakimkolwiek innym artystą, bądź zespołem. To oczywiście progresywny rock (chętnie określany przez twórcę „kosmicznym”), ubrany w długie i bardzo długie kompozycje (prawie standardowo - godzina grania i pięć numerów), niezbyt żwawe tempa i mało wyrafinowaną rytmikę (o tym, że Tom Tomson, gra jak schematyczny automat, już kiedyś pisałem), dosyć ciepły głos Christiana Nove, oraz - ciągnące się prawie do bólu - solowe formy gitarowe i klawiszowe, czasami uzupełniane saksofonem, fletem, bądź harfą.
W konsekwencji ta muzyka kompletnie nuży. Utwory pozbawione są jakiejkolwiek dramaturgii, zaskoczenia, czy zmiany muzycznej konwencji. Przykładem niech będzie najdłuższy w zestawie Flowing River Rain, w którym przez 20 minut nie dzieje się nic, co zazwyczaj charakteryzuje wielowątkowe kompozycje aspirujące do rangi progresywnych suit. Ot plumka sobie to wszystko i snuje przez dwadzieścia minut, a my coraz częściej zerkamy na zegarek. Wszystkie utwory są do siebie bliźniaczo wręcz podobne i nie grzeszą zapamiętywalną melodyką. I gdyby nie to, że to jednak profesjonalnie i dobrze brzmiąca płyta artysty, który nowicjuszem nie jest, kazałbym Para-Dice omijać z daleka. Choć to i tak album słaby i nie broni się jako całość.