Założę się, że niewielu z was zna niemiecką grupę Dice. Tymczasem, ten grający progresywnego rocka zespół powstał w 1974 roku i ma na swoim koncie już szesnaście studyjnych płyt i dwa wydawnictwa DVD! To dlaczego o nim u nas tak cicho? Może dlatego, że ta założona przez Christiana Nové w Gütersloh formacja pochodzi ze wschodnich Niemiec (dla tych, którzy z historią są nieco na bakier przypomnę, że był kiedyś taki kraj zwany Niemiecką Republiką Demokratyczną, podobnie jak my, odgrodzony od cywilizowanego świata żelazną kurtyną, dosyć szczelnie blokującą także i muzykę, która szansę na światowy rozgłos, poza „demoludami”, miała raczej marną). A może po prostu, muzyczna oferta Niemców nie była nigdy intrygująca? Może… Faktem jest, że zespół, w czasach słusznie minionych, wydał dwa krążki: „Dice” (1979) oraz „Live” (1983) i zniknął. Powrócił na początku lat dziewięćdziesiątych, reaktywowany w Lipsku, najpierw jako formacja koncertowa, potem już, od 1997 roku, regularnie co roku wydający kolejne studyjne krążki. „Eternity’s Ocean” jest szesnastym albumem w dyskografii Dice, wydanym przez firmę lidera grupy – Scene Records i dystrybuowanym w Niemczech przez wydawnictwo Point Music, a w Europie przez doskonale znaną, francuską Museę.
Jaka jest najnowsza muzyka Dice? W materiałach promocyjnych pojawia się nazwa atmosferycznego, kosmicznego progrocka. Jak dla mnie jest nieco przekombinowana. Lepiej pewnie, byłoby pozostać już przy haśle "progrock" i zaznaczyć, iż jego charakterystycznymi elementami, stanowiącymi jakiś wyróżnik, są partie saksofonu i fletu. Fakty też nie pozostawiają złudzeń: godzina muzyki z małym haczykiem i pięć, ponad dziesięciominutowych, kompozycji (tylko jedna zamyka się w „drobnych” 7 minutach).
Sensacji większych zatem tu nie ma a muzyka wybrzmiewa sobie całkiem przyjemnie. Mnóstwo ciepłych klawiszowych tematów, na tle których na przemian prezentują się długie solowe sekwencje gitary, fletu i saksofonu. Wszystko to ubrane w dosyć przyzwoite melodie i ciepły głos Christiana Nové, jakoś lekko przypominający mi „natchnioną” manierę Hubiego Meisela, byłego wokalisty Dreamscape, z jego solowych krążków. Trudno wyróżnić którykolwiek z utworów, choć z drugiej strony chyba najbardziej rzuca się w uszy, najdłuższy – prawie trzynastominutowy – „Following The Wind”. Niestety, jest to też utwór straconych szans. Ciągnących się do bólu i wydłużanych niepotrzebnie melodycznych wątków, z każdą kolejną minutą już nic nie wnoszących. A szkoda, bo parę chwil w nim jest naprawdę wybornych. Jedna rzecz mnie na tej płycie razi i odbiera, zapisanej nań muzyce, kolorytu. Perkusja. Niezwykle kanciasta, schematyczna, nachalna i wręcz toporna. Czy coś przeoczyłem i zapisany w książeczce jako bębniarz Tom Tomson jest… automatem?! Kontrast między zwiewnością i lekkością muzyki, a bębnami jest wręcz nieprzyzwoity. I tak oto słuchając dobrych partii fletu i saksofonu, zamiast piać o Camelu, myślę o jego… spapranej perkusją podróbce. Mimo wszystko - można posłuchać.