Mój stosunek do Nirvany jest cośkolwiek ambiwalentny. Z jednej strony zespół ten nagrał kilka świetnych płyt, z drugiej… no cóż – zawsze, gdy widzę okładkę z bobasem, przypominają mi się słodkie lata ogólniaka i wszechobecnych, dokładnie jednakowo ubranych osobników i osobniczek, klonów spod tej samej sztancy, w identycznych podniszczonych flanelach i koszulkach Nirvany, powtarzających jednym głosem jak mantra: Nie lubicie nas, bo jesteśmy inni. My was nie lubimy, bo jesteście wszyscy tacy sami. Jesteśmy straconym pokoleniem… - dzieciaków lekarzy czy architektów, po szkole wsiadających w drogi samochód tatusia i jadących na partyjkę tenisa, gotowych zajadle pokłócić się z koleżanką, bo ta akurat założyła modniejsze skarpetki (true story). Oj, żywot nastoletniego fana Floydów, odkrywającego właśnie muzyczny kosmos King Crimson, VDGG czy elektrycznego, zaćpanego Milesa Davisa, chwilami bywał ciężki.
W czasach, gdy MTV zamiast nakoksowanych debili i bardzo gościnnych w kroku wytapetowanych pizdek pokazywała (głównie) muzykę (młodzieży przypominamy – naprawdę, tak kiedyś było…), był taki cykl MTV Unplugged. Obok wykonawców co nieco już zapomnianych, pojawili się tam m.in. Paul McCartney, Pearl Jam (zachomiczyli swój występ w archiwach na prawie dwie dekady, ujrzał światło dzienne dopiero przy okazji reedycji „Ten”) czy Eric Clapton, ukazały się gorąco przyjęte płyty – a przy okazji pojawiła się krótkotrwała moda na koncerty „unplugged” (nasi wykonawcy też nie pozostali bynajmniej obojętni). Ściągnięcie Nirvany na rejestrowany koncert „bez prądu” okazało się zadaniem wyjątkowo trudnym; ostatecznie, gdy szefostwo stacji dało muzykom wolną rękę w przygotowaniu wszystkich szczegółów związanych z koncertem – repertuar pomijający większość najbardziej znanych utworów zespołu; jako goście zamiast popularnych wykonawców mało znani szerszej publiczności Meat Puppets, z którymi Nirvana akurat grała trasę; iście pogrzebowy wystrój sceny – lilie, czarne świece, kandelabry – panowie się zgodzili. A i tak w ostatniej chwili Kurt – będący w trakcie odstawiania dragów, więc bardzo nerwowy i pozbawiony poczucia humoru – bardzo ostro pokłócił się o coś z kierownictwem MTV i omal nie zerwał występu. Co prawda sytuację udało się załagodzić, ale nikt nie wiedział, jak Cobain zniesie wymagający, godzinny akustyczny koncert… Wieczorem 18 listopada 1993 trzej muszkieterowie – wspomagani przez Pata Smeara, wiolonczelistkę Lori Goldston i braci Kirkwood z Meat Puppets wyszli na scenę nowojorskiego Sony Studios. Problemy trwały do samego końca: panowie z MTV zażądali, by zespół bisował, ale Kurt uznał, że nic nie jest w stanie przebić natchnionego wykonania „Where Did You Sleep Last Night”, którym zespół zakończył koncert, i odmówił.
Co było dalej – wiadomo. Jak to zwykle w takiej sytuacji bywa, tragiczna śmierć popularnego muzyka od razu spowodowała gwałtowny wzrost zainteresowania twórczością jego zespołu. MTV non stop emitowało koncert Kurta i spółki, bootlegi z występu sprzedawały się na pniu… Szefostwo Geffen szybko ogłosiło, że jeszcze jesienią 1994 ukaże się podwójny zestaw nagrań koncertowych z całego okresu działalności Nirvany, w tym cały koncert unplugged. Ostatecznie całość ukazała się na raty, jako dwie osobne płyty – wybór nagrań elektrycznych z różnych tras ujrzał światło dzienne w roku 1996, a dwa lata wcześniej, 1 listopada (adekwatnie…) wyszedł „MTV Unplugged In New York”.
Dziś album ten uchodzi za jedną z płyt koncertowych wszechczasów. Czy słusznie? Powiedzmy to od razu: są tu momenty wybitne, w których włos rzeczywiście cierpnie na karku. Finałowe wykonanie „Where Did You Sleep Last Night” – zaśpiewane w iście nawiedzony sposób, przypominający popisy Lennona z czasów Plastic Ono Band; Kurt powtarzający z maniakalnym uporem No, I don’t have a gun w „Come As You Are”, jedynym dużym przeboju Nirvany wykonanym na tym koncercie. „Dumb” z tym iście pogrzebowym, natchnionym płaczem wiolonczeli wypełniającym tło. No i „All Apologies” – w wersji akustycznej bardziej szarpiące nerwy, gdy bez zgiełku wzmacniaczy wszelkie nagłe skoki nastroju i muzycznej narracji wypadają jeszcze mocniej, uderzają słuchacza znacznie mocniej. W ogóle bardzo silną stroną tej płyty są aranżacje – to nie jest proste przełożenie elektrycznych kawałków na pudłówki, co bardzo często jest plagą wykonań unplugged: gdzie trzeba było – zamieszano co nieco w strukturze utworów, bardziej wyeksponowano – do tej pory ukryte pod porcją wściekłego gitarowego hałasu – zgrabne, pomysłowe melodie (wszak ponoć Cobain bardzo lubił ABBĘ…). Nagle okazało się, że gdzieś pod gitarowymi sprzęgami i wrzaskiem chowały się naprawdę ładne piosenki – ot, choćby takie „Pennyroyal Tea”. U wielu epigonów Nirvany potężna dawka hałasu kamuflował fakt, że same utwory były słabe i pozbawione ciekawych pomysłów melodycznych – u Kurta i spółki, jak się okazało, było dokładnie odwrotnie. I dlatego ta płyta wypada prawie doskonale. No właśnie, niestety – prawie.
Szkoda jedynie, że w środkowej części napięcie i poziom nagle nieco spada – trzy kawałki Meat Puppets, choć same w sobie fajne, jednak odbijają poziomem od reszty – brakuje w nich tego „czegoś”, co sprawia, że akustycznych wersji kompozycji Nirvany słucha się świetnie: są tylko „dobre”, cośkolwiek rzemieślnicze, pozbawione siły wyrazu utworów Kurta i spółki i, niestety, co nieco obniżają ocenę całości. Do tego pechowo wylądowały one między natchnionymi, doskonałymi wykonaniami „Something In The Way” i „All Apologies”, co jeszcze bardziej podkreśla ich melodyczne niedostatki. Z przeróbek mamy tu jeszcze (zagrany akustycznie, acz z wykorzystaniem efektów gitarowych – stąd te specyficzne, „niby-elektryczne” brzmienie) „The Man Who Sold The World” – aczkolwiek trochę szkoda, że Cobainowi i spółce nie do końca udało się zachować specyficzny, zakręcony klimat oryginału Bowiego. Jest jeszcze „Jesus Doesn’t Want Me For A Sunbeam” The Vaselines, z wykorzystaniem akordeonu – aż szokująco ciepły, jasny, miękko, prawie że radośnie (!) zagrany – co w zderzeniu z mocnym, nonkonformistycznym tekstem szokuje jeszcze bardziej.
Jak ta płyta wypada po równo dwudziestu latach od rejestracji? Na pewno jest to kawał świetnej, choć niezwykle smutnej, przygnębiającej muzyki. Na pewno jest to płyta stanowiąca już kanon muzyki lat 90. i akustycznych płyt koncertowych w ogóle. Na pewno „MTV Unplugged In New York” to płyta świetnie znosząca upływ czasu (co nie wszystkim niegdyś wychwalanym płytom z tego okresu się udało). A że, mimo wszystko, ciut zabrakło do tej dziesiątej gwiazdki? No cóż, zdarza się. Nie zmienia to faktu, że jest to dla wszelkich fanów dobrej rockowej muzyki jazda absolutnie obowiązkowa.