Jeszcze niedawno musiałem bronić „Lulu” przed różnymi „znafcami”, którzy traktowali to jako płytę Metalliki, a teraz muszę pisać recenzję-epitafium. Zdarza mi się to coraz częściej. Cholera.
Lou Reed miał być dopiero w przyszłorocznej Ćwiarze, a wyszły tegoroczne wypominki. [‘].
Lata osiemdziesiąte dla Lou Reeda nie były specjalnie udane. Niby płyty były niezłe, ale nie zawsze, a o wielkich dziełach, typu chociażby „Transformer” to normalnie zapomnij. Aż przyszedł styczeń 1989 roku i radio zaczęło grać nowy numer Reeda, „Dirty Blvd” – brudny, garażowy rocker. I zażarło. Po wielu latach kombinowania wrócił do korzeni, do prostego, surowego rockowego grania.
A w tamtych czasach było to ewenementem. Wtedy rządziło brzmienie dopieszczone, wycyzelowane, elegancie. Na żaden brud nie było tu miejsca. Nie po to przez ładnych kilkanaście lat rozwijano technikę nagraniową, żeby znowu nagrywać, jak za króla Ćwieczka. Ale Lou nawstawiał jakichś gratów do nowojorskiego studia Media Sound, żeby pogorszyć jego akustykę, bo uznał, że jego nowa płyta nie może brzmieć zbyt czysto. Sekcja, gitary, głoś Lou, w „Dime Store Mystery” chyba smyki. I tyle. I wystarczyło. Na przykład na wysokie miejsce na listach przebojów i „złoty” nakład (czyli wtedy pół miliona opchniętych egzemplarzy). Ale na entuzjastyczne recenzje krytyków również. Tym razem prasa i słuchacze byli bardzo zgodni, jednak „New York” tego naprawdę wartował. Było to o tyle dziwne, że nie jest to wcale płyta łatwa i przyjemna. Wręcz przeciwnie – muzycznie zrobiona pod prąd panującym trendom, a obraz Wielkiego Jabłka, który wyłania się z tekstów piosenek, raczej do prospektów turystycznych się nie nadaje. Chociaż nie jest to album poświęcony tylko i wyłącznie tej metropolii. „Dirty Blvd”, czy „Romeo And Juliette” to faktycznie ta bardzo ciemna strona wielkomiejskiej rzeczywistości. Ale już w „Good Evening Mr. Waldheim” przejeżdża się po byłym sekretarzu ONZ, któremu mniej więcej w tym czasie wyciągnięto udział w deportacjach grackich Żydów w czasie wojny. Dostaje się telewizji, jako perfekcyjnemu ogłupiaczowi w „Sick of You”, „Xmas In February” to lakoniczna, ale wstrząsająca opowieść o weteranie-inwalidzie z Wietnamu, a „Dime Store Mystery” dedykowane jest Andy Warholowi. Raczej mało optymistyczna treść świetnie korespondowała z muzyką, równie mało pogodną. Za to wyjątkowo dobrą. Chyb od czasu Berlina Reed nie nagrał tak dobrej płyty, żadnych słabszych momentów – pozornie jest to proste gitarowe granie, ale jak się dobrze w to wszystko wsłuchać, mamy tu wiele odcieni takiego grania – i prosty rock’n’roll a’la VU, kilka ballad, odrobina country, bluesa i oniryczny „Dime Store Mystery”, zupełnie inny, osobny utwór na „New York”.
Od tego czasu kariera Reeda ponownie nabrała rozpędu. Przestał być lekko zakurzoną, rockową legendą, która od dobrych kilku płyt „leci” na popularności zdobytej dekadę wcześniej, a stał się ponownie muzykiem, który jeszcze sporo do powiedzenia. Co kolejne płyty to potwierdziły – nagrane w duecie Calem „Pieśni dla ‘Pciuszka”, albo następna solowa „Magic And Loss” – może już nie tak popularne, ale poziom dalej trzymały.
Lou Reed w moim muzycznym życiu był postacią niesamowicie ważną. „New Yrok”, debiut Velvet Underground, „Berlin” są ze mną już ze dwadzieścia pięć lat i nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że ich mogłoby nie być. Poza tym to nie tylko Reed i VU, ale cała grupa wykonawców, którzy bez większych ceregieli przyznają się do wiadomych inspiracji. Kiedy pierwszy raz słuchałem „For Your Pleasure” Roxy Music, ze zdziwieniem usłyszałem VU, słucham Television, też słyszę VU, Interpol – VU. Taką wyliczankę można ciągnąć pewnie w nieskończoność. Co bym nie napisał – i tak będzie mało. A zakończę fragmentem tekstu piosenki z płyty „Pieśni dla ‘Pciuszka”, którą kiedyś Lou i Cale żegnali Warhola, a teraz niestety żegnamy Reeda.
“Nobody like you, a nobody like you, all my life -
It's been nobodies like you”