Michael Dunford był jedynym ogniwem łączącym pierwszy i „właściwy” Renaissance, chociaż w tym pierwszym, założonym przez byłych muzyków The Yardbirds nie grał, tylko komponował. Ale po wszystkich ówczesnych przetasowaniach personalnych przy nim pozostała nazwa. Potem grał już na wszystkich płytach grupy, nawet na tych bez Annie Haslam. Na najnowszej „Grandine il Vento” również, chociaż ukazała się po jego śmierci, stając się swego rodzaju epitafium.
To nie jest całkiem świeża rzecz, ukazała się to już kilka miesięcy temu, a i u mnie trochę się na półce przeleżało. Nie wiem, musiałem nie mieć wtedy odpowiedniego dnia, kiedy „Grandine Il Vento” wylądowało pierwszy raz w moim odtwarzaczu. Nawet chyba całego nie posłuchałem – najwyżej do połowy. Albo mnie znudziło, albo nie miałem czasu na więcej, albo jedno i drugie. Ale nie może być tak, żebym nowego Renesansu porządnie nie przerobił, dlatego niedawno ponownie zająłem się tym krążkiem. Trzeba przyznać, że wejście ma naprawdę efektowne – dwunastominutowa suita „Symphony of Light” może się podobać, nawet bardzo, do tego bardzo udanie odwołuje się do lat siedemdziesiątych.
Nie lubię, kiedy płyta zaczyna się najlepszym utworem, bo potem jakiś niedosyt pozostaje. Tak jest z najnowszym Renesansem – „Symphony of Light” rozpoczyna „Grandine Il Vento” od bardzo wysokiego C i raczej dla każdego słuchacza było jasne, że czegoś lepszego już nie ma się co spodziewać. Myślę, że byłoby lepiej dać tą suitę na koniec, jako kulminację tego albumu. Pewnie lepiej by się sprawdziła niż też wcale efektowny „The Mystic And The Muse”, które tu robi za finał. Uczciwie trzeba przyznać, że pomiędzy również jest całkiem ciekawie, a nawet całkiem dobrze (Chociaż największe wzruszenia mamy już z głowy). Co prawda bez szkody dla całości spokojnie mógłby wylecieć „Blood Silver Like Moonlight” z gościnnym udziałem Johna Wettona, bo rzewne, cukierkowe i bez sensownej melodii. „Waterfall” też nieco przynudza, ale ujdzie. Pozostałe utwory już są całkiem udane – tytułowy, „Porcelain”, albo „Cry to The World” mogą spodobać się każdemu fanowi Renaissance. Stylowa i staromodna rzecz. Raczej ukłon w stronę starych fanów, niż poszukiwanie nowych.
To mimowolne epitafium okazało się naprawdę efektowne i z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest to Renaissance w formie omalże optymalnej – do płyt z lat siedemdziesiątych pewnie trochę brakuje, ale tamte mają już wyrobioną renomę klasyków i trudno się z nimi ścigać. Ale z drugiej strony dla współczesnych wykonawców z tej półki jest to poziom i tak nieosiągalny.
Osiem gwiazdek, chociaż pewnie tak z pół (gwiazdki) po znajomości.