Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Odcinek piąty.
Dalej lata osiemdziesiąte, ale wracamy na zachód Europy.
Agnieszka przeglądała kupkę płyt, przeznaczonych do recenzowania w ramach dokształtu. Po minie widać było, że nie wzbudzają jej entuzjazmu.
- Gary Numan. Dlaczego mnie to nie dziwi. Ale ujdzie. Stonesi. Znowu. Eagles? Zespół tak, ale nie ten tytuł. Weź „Hell Freezes Over”. Meat Loaf??? Niee! – koncertówka Pulpeta po krótkim locie wylądowała w koszu na śmiecie. Właściwie większość płyt została oceniona krytycznie. Moja dama podeszła do półki wyciągnęła i dwie płyty.
- O tych napisz – zarządziła.
- Eee, Sylvian – spojrzałem na jedną okładkę – Nie lubię.
- Nie Sylvian, tylko Sylvian z Frippem, a to drugie to Japan. I chciałam przypomnieć, że sam te płyty kupowałeś.
- No nie do końca dla siebie. Dobra, niech będą. Japan wezmę na początek, a to drugie poczeka.
„Oil on Canvas” to koncercik niepozorny, ale urokliwy. Dlaczego niepozorna - bo Japan, nawet na scenie to jest bardziej tkanie dźwięków, niż typowe granie. Wbrew tytułowi pastele, a nie ciężkie oleje. A dlaczego urokliwa - dokładnie z tego samego powodu, co niepozorna.
Nagrano ją podczas kilku koncertów, które odbyły się w listopadzie 1982 roku w londyńskim Hammersmith Odeon. I był to łabędzi śpiew zespołu, bo niedługo potem Sylvian go rozwiązał. A kiedy się ukazała, była już właściwie płytą nagrobkową.
Japan na żywo również potwierdza, że była to najpewniej najbardziej oryginalna i najbardziej ambitna kapela z okolic new romantic. Jednak trochę czasu zabrało im, żeby do tego dojść. Dopiero „Gentlemen Take Polaroids” i „Tin Drum” okazały w pełni dojrzałymi wypowiedziami artystycznymi, o własnym, niepowtarzalnym stylu. I głównie utwory z tych dwóch albumów znalazły się na „Oil on Canvas”. Z wcześniejszych rzeczy jest tylko „Quiet Life”. Ale oprócz nich znajdziemy jeszcze trzy całkiem premierowe, do tego, co ciekawe, nagrane w studiu. Są to instrumentalne miniatury – jedna na początku i na końcu, i jedna w środku. Łatwo to wytłumaczyć, ponieważ w pierwotnej wersji wydano to na dwóch winylach i każdy z tych instrumentali kończył, albo rozpoczynał każdy krążek. Taki zespół miał pomysł i gdyby dalej były to dwie płyty, byłoby to lepiej widoczne. A ponieważ teraz się wszystko mieści na jednym CD, to pierwotny zamysł ginie w tej sytuacji i mamy w środku takie instrumentalne interludium. Tempo tego koncertu na pewno trudno nazwać szalonym i taka subtelna miniatura nie robi żadnej różnicy. Nawet te nieco bardziej żwawe utwory są takie „przymglone” i wykonane są z taką specyficzną „elegancką” manierą, której źródeł trzeba szukać w Roxy Music, ale którą Sylvian z zespołem doprowadzili do granic perfekcji. Niektórzy mogą uznać to za skrajne zmanierowanie, bo nawet na żywo muzyka Japan wyprana jest praktycznie dokładnie z jakichkolwiek emocji. Ale tutaj liczy się przede wszystkim precyzja, to tkanie dźwięków, dzięki którym zespół na scenie kreuje ten niepowtarzalny nastrój. I co jeszcze – rytmy, to jest baza muzyki Japan, przynajmniej jeżeli chodzi o dwie ostatnie, najważniejsze płyty, a na żywo gra sekcji jest dużo mocniej wyeksponowana, niż w nagraniach studyjnych. A i nie można zapomnieć o bardzo mocno obecnych orientalnych motywach. „Oil on Canvas” zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem. Wiem, truizm, ale tak faktycznie jest. Słucha się tego pierwszy raz – no ładne, a potem – im dalej w las, tym więcej muzyki – odkrywamy coraz więcej. I z ładnej płyty, robi się kurde, naprawdę kawał koncertu. A wisienkami na tym wyjątkowo smakowitym torcie są „Ghost” i „Nightporter”. Mógłbym napisać, że to najlepszy album koncertowy, jaki nagrał zespół z okolic new romantic, ale akurat grupy tego rodzaju wiele takich albumów nie ponagrywały i „Oil on Canvas” konkurencji nie ma tu praktycznie żadnej. Natomiast spośród innych żywców z lat osiemdziesiątych? Hm… trudne pytanie. Płyta mało znana, albo lepiej powiedzieć mało pamiętana, bo jednak do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych płyt w UK trafiła, a i złotem też się oblekła. Może nie tak głośna jak „101”, „Alchemy”, czy „Life After Death” i „Delicate Sound of Thunder”, ale artystycznie spokojnie im dorównuje, o ile kilku z nich nawet nie przewyższa. Jakby na to nie patrzeć – rzecz mocno specyficzna, która mogła powstać tylko w latach osiemdziesiątych, do tego dość wymagająca, dla osobników bardziej osłuchanych. Moim zdaniem płyta naprawdę wyborna.
Wydanie na CD, przynajmniej remaster z 2003 roku, jest bardziej ubogie graficznie niż oryginalny winyl – obraz na okładce jest czarno- biały, a nie kolorowy, poza tym obcięty o jakieś 30 procent.
Jak dokształt, to dokształt – muszą być pytania. Z tym będzie gorzej. Bo nie mam zielonego pojęcia, co by tu sensownego wymyślić. Teoretycznie nie mój to był pomysł, żeby o tym pisać, to nie ja powinienem się o to martwić. Ale Agnieszka wykręciła się tym, że nie ma czasu, bo musi tacie pomagać przy robieniu nalewek. No cóż – nalewki rzecz bardzo ważna i na pewno mają pierwszeństwo. Czyli zostałem sam z problemem. Ale kto powiedział, że musi być sensownie?
Dwa pytania, oba po 5 punktów. Oba deko od czapy, ale reklamacji nie przyjmuję.
Następnym razem będzie już normalnie. Albo i nie.