ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Nazareth ─ Hair of the Dog w serwisie ArtRock.pl

Nazareth — Hair of the Dog

 
wydawnictwo: Mooncrest 1975
 
1. Hair of the Dog (4:11)
2. Miss Misery (4:40)
3. Guilty (3:38)
4. Changin’ Times (6:03)
5. Beggar’s Day/Rose in the Heather (6:38)
6. Whiskey Drinkin’ Woman (5:29)
7. Please Don’t Judas Me (9:48)
 
Całkowity czas: 40:20
skład:
Dan McCafferty – lead vocals, talk box on Hair of the Dog
Manny Charlton – guitars, synthesizer
Peter Agnew – bass, backing vocals
Darrell Sweet – drums, backing vocals
oraz:
Max Middleton – piano on Guilty
Simon Phillips – tabla on Please Don’t Judas Me
Vicki Brown, Liza Strike, Barry St. John – backing vocals on Guilty
Vicky Silva – backing vocals on Please Don’t Judas Me
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,18
Arcydzieło.
,16

Łącznie 45, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
01.07.2013
(Gość)

Nazareth — Hair of the Dog

Rok 1975 przyniósł światu muzycznemu sporo interesujących zjawisk i wydarzeń, nad którymi bez dwóch zdań warto się pochylić. Nie określiłbym go bynajmniej mianem ekstraordynaryjnie owocnego, niemniej jednak na pewno nazwałbym go ciekawym. Przyjrzyjmy się temu, co przez tych dwanaście miesięcy stało się na rynku muzycznym. Przez wzgląd na tematykę Artrocka rozsądnie byłoby zacząć od rocka progresywnego.

Cóż, nietrudno zauważyć, że lista płyt, które w tym roku się nie ukazały, niechybnie prześcignęłaby pod względem długości spis albumów wydanych. ELP już w roku ’74 na trzy lata zeszło ze sceny. King Crimson również, przy czym na powrót kompanii Roberta Frippa trzeba było czekać aż siedem lat. Genesis najpierw odbyło gargantuiczne tournée, prezentując ambitnego Baranka, a następnie mimowolnie zwróciło na siebie uwagę mediów pożegnaniem z jedynym w swoim rodzaju (acz zastępowalnym, jak pokazała przyszłość) Peterem Gabrielem. Yes, ogłosiwszy pod koniec roku poprzedniego fantastycznego Relayera, także z rozmachem promowali na scenach świata swe najnowsze dzieło. Ciekawe krążki wydał szereg nieco mniej znanych grup. Kapitalny Godbluff VdGG, Free Hand Gentle Giant albo hołubiona przez fanów Śnieżna gęś Camel są tego wystarczającym dowodem. To był także niezły rok dla sceny Canterbury – może i nie wybitne, ale na pewno udane Cunning Stunts Caravan, bardzo przyjemny debiut Gilgamesh i przede wszystkim świetne The Rotters’ Club Hatfield and the North są tego dobrymi świadectwami. Za Atlantykiem do góry pięło się Kansas. No i w końcu jeden z najsłynniejszych albumów tego roku i całej dekady – niezapomniane Wish You Were Here Floydów. Wprawdzie tytułowy już od lat nieco drażni mnie ckliwością, jednakowoż cały album niewątpliwie wciąż lśni niczym diament.

No dobrze, starczy tego pławienia się w wymyślnych strukturach rytmicznych i erudycyjnych solówkach, pora na mocne uderzenie. W sumie sytuacja w ówczesnym hard-rocku nie odbiegała zbytnio od  tej w rocku progresywnym. Wprawdzie wszystkie najważniejsze tuzy gatunku wydały nowe płyty, aczkolwiek chyba żadna z nich nie osiągnęła poziomu ich nowatorskich, porywających płyt sprzed paru ledwie lat. Dało się zauważyć pewne zmęczenie materiału, i to zarówno w odniesieniu do samej stylistyki, tracącej na świeżości, jak i w odniesieniu do samych artystów, często-gęsto skłóconych, zmęczonych i zmagających się z nałogami. Physical Graffiti było albumem co najmniej bardzo dobrym, niezłe wrażenie robi także Purplowe Come Taste the Band. Return to Fantasy czy Sabotage nie są złymi wydawnictwami, daje się jednak na nich zauważyć symptomy kryzysu twórczego. Jak pokazała przyszłość, nie był to bynajmniej koniec hard-rocka – rychło płytą Presence Led Zeppelin pokazali, że mimo rozlicznych trudności wciąż stanowią klasę samą w sobie. Debiutujące w 1975 roku, a szczyt kreatywności osiągające nieco później Rainbow także udowodniło, że w ramach hardrockowej stylistyki ciągle można stworzyć coś świeżego. Głupio byłoby zapomnieć o jednej z bardziej malowniczych grup wszech czasów, czyli o Kissach, wówczas stających się gwiazdami dzięki sukcesowi Alive.

Był to rok chyba największego tryumfu rocka bezprzymiotnikowego. A cóż to za dziwo? – zapytać mógłby mnie niejeden czytelnik. Już eksplikuję – są takie zespoły, których muzyki mimo najszczerszych chęci nie potrafię zaklasyfikować do żadnej z licznych odmian rocka. Chociażby The Who, Wishbone Ash i Bad Company, ale także Queen, tym razem jednak ze względu na porażający eklektyzm. I tak się składa, że dwie ostatnie grupy właśnie wtedy wydały swe najwybitniejsze albumy: odpowiednio Straight Shooter i przesławne A Night at the Opera.

Dość tej cokolwiek przydługiej wyliczanki, pora przybliżyć się do clou recenzji. W połowie lat 70., przed nadejściem punkowej rewolty, a już po opadnięciu fali prog-, hard- i glam-rocka na scenie muzycznej zrobiło się nieco luźniej. Zespoły, które jeszcze kilka lat wcześniej mogłyby mieć problem z przebiciem się przez tłum innych grup, były w stanie skupić na sobie dość uwagi, by owocnie działać. W środowisku progrockowym ów opis całkiem udatnie pasuje do Camel, zaś w światku cięższego grania jak ulał nadaje się dla Nazareth. Ów szkocki kwartet, założony pod koniec 1968 roku w Dunfermline (ciekawostka: to także rodzinne miasto Iana Andersona), nazwę zaczerpnął z tekstu utworu The Band pt. The Weight, sporego przeboju tamtych czasów, który co poniektórzy mogą kojarzyć z filmu Easy Rider. W 1970 roku przenieśli się do Londynu, gdzie nagrali swoje dwie pierwsze płyty. Brytanii nie zawojowali, ale zwrócili na siebie uwagę na tyle, by dostąpić zaszczytu supportowania Deep Purple. Właśnie w ten sposób poznali Rogera Glovera, co miało niebagatelny wpływ na dalszy rozwój ich kariery. Basista został bowiem producentem ich następnego albumu, Razamanaz, a także dwóch kolejnych: Loud ’n’ Proud i Rampant. I wtedy, w 1973 roku, o Nazareth zrobiło się głośno – dwa wydane w zaledwie sześciomiesięcznym odstępie albumy i kilka nośnych radiowych przebojów sprawiło, że stali się rozpoznawalni w Wielkiej Brytanii i paru innych krajach. Trudno się dziwić – hard-rock cieszył się wtedy naprawdę dużą popularnością, a do tego płyty Nazareth, acz utrzymane na co najmniej bardzo dobrym poziomie, nienudne, składały się głównie z mało skomplikowanych, za to przyspieszających krążenie i wpadających w ucho rockerów. Warto zauważyć, iż dość często grupa podpierała się cudzymi kompozycjami, jak choćby This Flight Tonight Joni Mitchell albo The Ballad of Hollis Brown Boba Dylana, nadając im cięższy, jednoznacznie rockowy charakter.

I nadszedł rok 1975, przynosząc nam szósty studyjny album Nazareth, Hair of the Dog. Warto wiedzieć, iż pierwotnie miał nosić tytuł Heir of the Dog, co oznacza to samo, co Son of a Bitch pojawiające się w refrenie tytułowego kawałka. Wytwórnia nie wyraziła zgody, toteż zmieniono jedną literę. Producentem krążka został gitarzysta zespołu, Manny Charlton. Przyznać muszę, iż spisał się na medal – brzmienie płyty jest fantastyczne: na wskroś rockowe, mocne, nie tak uładzone jak w przypadku wielu wydawnictw tamtych czasów, a przy tym czyste i wyraźne, ani przez moment nie rażące topornością. Sama produkcja nie byłaby jednak powodem do kłaniania się Hair of the Dog w pas. Jest nim natomiast muzyka. Nie lubię tego słowa, ale określenie „czadowa” samo ciśnie mi się na usta. Na pierwszy ogień idzie utwór tytułowy – kapitalny, energiczny kawałek ze świetnym riffem, jedynym w swoim rodzaju, krzykliwie skrzeczącym a wielce miłym mym uszom wokalem Dana McCafferty’ego, refrenem z chórkiem wyjącym a son of a bitch! i interludium, w którym wokalista, jak na Szkota przystało, znęca się nad dudami. W Miss Misery wydziera się jeszcze bardziej. Choć to masywny rocker, wcale nie jest numerem li tylko do wymachiwania łepetyną się nadającym. Subtelne zmiany tempa, gitarowe solo i bukoliczna koda całkiem udanie go urozmaicają. Po dwóch tak dynamicznych kompozycjach nadchodzi czas na odrobinę wytchnienia. W wersji amerykańskiej numerem trzecim sygnowana była własna wersja Love Hurts, którą pewnie każdy słyszał, wszak w tym wykonaniu to jedna z pomnikowych, klasycznych ballad rockowych, przy których tłumy unoszą zapalniczki w górę. Zespół, a przede wszystkim McCafferty, wykonuje ten kawałek w naprawdę przejmujący sposób, tedy trudno się dziwić, iż singiel z tym nagraniem wspiął się na szczyty list w Kanadzie, Holandii, Belgii i RPA, a w Norwegii nie dość, że przez 14 tygodni był numerem jeden i w sumie spędził na liście ponad rok, to jeszcze został okrzyknięty tamtejszym singlem wszech czasów. Także w USA stał się bardzo popularny, wspinając się na miejsce ósme. Natomiast w edycji brytyjskiej w tym miejscu znalazła się ascetyczna ballada Guilty. Pierwszą stronę wieńczą drapieżne Changin’ Times, zaopatrzone w kolejny dobry riff. Sporo tu dynamiki, zmian tempa, dzięki czemu całość ani przez chwilę nie nuży, a mniej więcej w połowie zaczyna się instrumentalny, żwawy fragment z gitarową solówką. Stronę B otwiera wiązanka Beggar’s Day/Rose in the Heather. Dzień żebraka, autorstwa Nilsa Lofgrena (swego czasu kompana Neila Younga), to kolejny energiczny, mocny utwór, podparty dudniącym basem, natomiast Rose in the Heather jest bardziej nastrojowe, pełne ciekawych partii… no właśnie, najpewniej gitary przepuszczonej przez efekty, ale równie dobrze mógłby to być syntezator. Whiskey Drinkin’ Woman nie ma tak jednoznacznie heavyrockowego charakteru jak kilka poprzednich utworów, sprawia wrażenie nieco luźniejszego, jakby „bujającego” kawałka. Acz solówka gitarowa jest naprawdę udana. I tym sposobem dochodzimy do ostatniej pozycji na krążku. Do Please Don’t Judas Me. Nagrania, które każdy fan rocka niewątpliwie znać powinien, nagrania znakomitego i do trzewi przejmującego. Z Danem McCaffertym, który daje z siebie wszystko, na wpół wyśpiewując, na wpół wykrzykując ociekającym jadem głosem pełen złości tekst. Z Mannym Charltonem krzeszącym iskry ze swojego gibsona. A przede wszystkim z wszechobecnym, przytłaczającym, niedającym się łatwo zapomnieć nastrojem.

Myślę, że przy okazji swego szóstego krążka Nazareth osiągnęli szczyt swoich możliwości. Nagrali płytę, której czas się nie ima, płytę, która po dziś dzień sprawia piorunujące wrażenie, i to zarówno w kwestii kompozycji, jak i produkcji, aranżacji i wykonania. Jeśli chodzi o hard-rock – absolutny mus.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.