ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Deodato, Eumir ─ Prelude w serwisie ArtRock.pl

Deodato, Eumir — Prelude

 
wydawnictwo: CTI Records 1972
 
1. Also Sprach Zarathustra (2001) (Strauss) [9:05]
2. Spirit of Summer (Deodato) [4:04]
3. Carly & Carole (Deodato) [3:38]
4. Baubles, Bangles and Beads (Wright/Forrest) [5:20]
5. Prelude to Afternoon of a Faun (Debussy) [5:13]
6. September 13 (Deodato/Cobham) [5:24]
 
Całkowity czas: 31:45
skład:
Eumir Deodato - piano, electric piano
Ron Carter - electric bass (solo on "Baubles, Bangles and Beads"), bass
Stanley Clarke - electric bass (solo on "Also Sprach Zarathustra (2001)")
Billy Cobham - drums
John Tropea - electric guitar
Jay Berliner - guitar (solo on "Spirit of Summer")
Airto Moreira - percussion
Ray Barretto - congas
Hubert Laws - flute (solo on "Prelude to Afternoon of a Faun")
John Frosk - trumpet
Marky Markowitz – trumpet
Joe Shepley – trumpet
Marvin Stamm - trumpet (solo on "Prelude to Afternoon of a Faun")
Wayne Andre - trombone
Garnett Brown – trombone
Paul Faulise – trombone
George Strakey – trombone
Bill Watrous – trombone
Jim Buffington - french horn
Peter Gordon - french horn
Phil Bodner - flute
George Marge – flute
Romeo Penque – flute
Max Ellen - violin
Paul Gershman – violin
Emanuel Green – violin
Harry Loofkofsky – violin
David Nadien – violin
Gene Orloff – violin
Eliot Rosoff – violin
Emanuel Vardi - viola
Al Brown – viola
Harvey Shapiro - cello
Seymore Barab – cello
Charles McKracken – cello
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 2, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
30.10.2013
(Gość)

Deodato, Eumir — Prelude

Olha que coisa mais linda mais cheia de graça
É ela menina que vem e que passa
Num doce balanço a caminho do mar...

Czemuż to zaczynam tekst od tegoż cytatu? Z kilku powodów. Primo, trudno byłoby znaleźć w dziejach muzyki popularnej bardziej znaną kompozycję rodem z Brazylii, niźli Garota de Ipanema (vel The Girl of Ipanema). Wszak owo nagranie nie było li tylko wielkim przebojem w Stanach Zjednoczonych, ale i przyczynkiem międzynarodowej kariery bossa novy, stylu, z którym nota bene w początkach swej kariery był związany i Eumir Deodato. Secundo, jest to doprawdy czarujący utwór, tyleż subtelny, co efektowny. Trafnie powiedział ongiś w Trójce Marcin Kydryński o zawartej w niej partii solowej saksofonu, że brzmi ona tak, jakby Getzowi instrument grał sam. Tertio – da się wychwycić pewien związek personalny. Otóż Ron Carter, jeden z najbardziej rozchwytywanych basistów w dziejach jazzu (jednakowoż przedkładający kontrabas nad elektryczną gitarę basową), grający w ciągu swej długiej i owocnej kariery na grubo ponad dwóch tysiącach albumów, miał na swoim koncie współpracę i ze Stanem Getzem, i z Astrud Gilberto, i z Tomem Jobimem, odpowiedzialnymi za kształt pamiętnego standardu. Warto wspomnieć, że wchodził też w skład drugiego wcielenia Miles Davis Quintet. Rzecz jasna wystąpił także na Prelude, dlatego w ogóle o nim piszę. Quatro, dostrzegam pewną zbieżność podejścia do muzyki prezentowanego na sławetnym krążku Getz/Gilberto i płytach Deodato z lat 70., objawiającą się poprzez nadanie jazzowi wybitnie rozrywkowego sznytu, uczynienie go przystępnym dla szerokich rzesz odbiorców. W tym dla mnie, wszak na jazzie, ogólnie rzecz biorąc, nie znam się lepiej niż na topologii euklidesowej, a jednak te dwie płyty (kilka innych naturalnie także) wielce mnie urzekły i słucham ich z niekłamaną przyjemnością.

Ron Carter to nie jedyna jazzowa znakomitość występująca na recenzowanym przeze mnie krążku. Prócz niego swoich talentów użyczyli tutaj: Billy Cobham (najlepiej chyba znany z występów w Mahavishnu Orchestra, acz grywał również u boku Milesa Davisa i Jacka Bruce’a), Stanley Clarke (młody podówczas basista, członek Return to Forever), John Tropea  (jeden z najbardziej rozchwytywanych gitarzystów sesyjnych w Nowym Jorku, współpracownik Deodaty jeszcze z lat 60.), a także przeszło trzydziestu innych muzyków, parających się na co dzień zarówno jazzem, jak i muzyką klasyczną. No i oczywiście główny bohater, niespełna trzydziestoletni wówczas Eumir Deodato, brazylijski pianista-samouk, początkowo związany ze sceną bossa novy w Rio, który dość szybko przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie udzielał się w różnorakich projektach związanych z CTI Records, firmą Creeda Taylora. To w barwach tej wytwórni w 1972 roku nagrał i wydał swój pierwszy amerykański album. Album, który okazał się sporym zaskoczeniem tak dla Taylora, producenta płyty, jak i dla rynku muzycznego. Nikomu nieznany pianista z dalekiej Brazylii nagrywa jazzowy album, który szturmem zdobywa trzecią pozycję na liście Billboardu? A do tego zawiera przebojowy (!) singiel, który na listach zawędrował jeszcze wyżej, bo na miejsce drugie? No cóż, a posse ad esse non valet consequentia, jak mawiali starożytni.

Sukces odniesiony przez Prelude był jak najbardziej zasłużony, w innym wypadku nie trudziłbym się skreśleniem tych paru zdań na jego temat. Przede wszystkim jest dziełem, które w kapitalny sposób łączy jazzowe improwizacje, cytaty rodem z klasyki, wdzięczne melodie i latynosko-funkową rytmikę. Jest to zasługa z jednej strony aranżacji Eumira Deodaty, który potrafił bardzo zmyślnie, wielobarwnie zinstrumentalizować zarówno swoje autorskie propozycje, jak i trawestacje klasyki, z drugiej zaś - doborowej obsady, grającej z kunsztem i finezją, ale nader lekko i jakby bez wysiłku. Powód numer dwa – Also Sprach Zarathustra (2001). Fragment poematu symfonicznego Richarda Straussa (doprawdy, chyba nie muszę pisać, który) stał się tutaj podstawą 9-minutowej jazzowo-funkowej uczty, opartej na pulsującym rytmie, wzbogaconej urokliwymi partiami fortepianu elektrycznego i gitary. Pisząc wprost – ależ to buja! Nic dziwnego, że singiel z owym nagraniem zdobył taką sławę.

Więcej powodów nie będę zmyślał. Lepiej posłuchać rozmarzonego Spirit of Summer z gościnnym udziałem Jaya Berlinera (cóż za solo gitary!); latynoskiego w charakterze Carly & Carole z nad wyraz chwytliwym motywem fletu; nieomal tanecznego Baubles, Bangles, & Beads pochodzącego z broadwayowskiego musicalu Kismet, na przestrzeni ostatnich 60 lat coverowanego przez dziesiątki artystów, w wersji Deodato ubarwionego kapitalnymi partiami gitary Johna Tropei; Prelude to the Afternoon of a Faun, gdzie impresjonistyczna kompozycja Claude’a Debussy’ego została przełamana żwawą, nawet nieco krzykliwą częścią środkową; i w końcu September 13, utworu chyba najbliższego fusion spośród wszystkich zawartych na krążku, głównie dzięki ekspresyjnej i długiej solówce gitarowej, która równie dobrze, przynajmniej wg mnie, mogłaby trafić na jakąś typowo progresywną płytę. Zresztą to naprawdę ładne solo.

O, a jednak przypomniał mi się jeszcze jeden powód wielkiej estymy, jaką darzę ten album. Świetnie nadaje się na każdą porę roku. I w dni tak gorące, że asfalt na drogach zaczyna zmieniać stan skupienia, i w tak zimne, że wyjście z domu bez rękawic grozi odmrożeniem palców, i podczas suszy tak dotkliwej, że w środku lipca żółkną liście na drzewach, i w trakcie dżdżu tak nieustępliwego, że ulice przeobrażają się w iście weneckie kanały, muzyki tutaj pomieszczonej słucha mi się znakomicie. Koi nerwy, relaksuje, daje odetchnąć, raduje ucho jak doprawdy mało co na tym świecie. I piszę to z punktu widzenia kogoś, kto do jazzu podchodzi jak do obrazów Bruegla – jestem pełen podziwu i rewerencji, ale do bezpośredniego kontaktu się nie palę. Prelude jednak oczarowało mnie od pierwszego usłyszenia. Warto dać tej płycie szansę. Zresztą to tylko pół godziny – nawet jeśli komuś nie przypadnie do gustu, to przynajmniej nie zmarnuje zbyt wiele czasu.

Zaś jeśli ktoś do tej pory nie miał z nią do czynienia, a mu się spodoba, to po cichu informuję, że Sunflower Milta Jacksona też jest wyśmienity i również powinien się spodobać. Przynajmniej ja tak miałem.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.