Drogie kursanty!
Gapy moje kochane!
Aczkolwiek zarówno zaczynamy drugi sezon naszego wakacyjnego dokształtu. W tamtym roku to była łatwizna. Wystarczyło być na wykładach i semestr zaliczony. A jeden z drugim to nawet spali, nic sobie nie robiąc z mojej ciężkiej pracy. Teraz tak łatwo nie będzie. Każden jeden zarówno kursant będzie musiał zdać egzamin z przedmiota. A co jest przedmiotem dokształtu? Płyty ko… ko…, jakie? Ty w zielonym sweterku nie chowaj się pod ławką, odpowiadaj. Co? Płyty koncertowe. Dobrze, siadaj, pała. Za co? A co przyniosłeś na drugie śniadanie? Pasztetową. A co miałeś przynieść? Krakowską. Mówiłem, że pasztetowej nie jadam.
Dokształt w tym roku będzie trwał do końca sierpnia i będzie sobie liczył ok.12-15 wykładów. Jaki będzie ten drugi semestr oprócz tego, że trudniejszy i na ocenę? Tematycznie podobny do tego, co było przed rokiem, czyli różne wydawnictwa koncertowe z wyłączeniem tych progresywnych i hard’n’heavy (chociaż jakieś niewielkie odstępstwa pewnie będą). Na pewno będzie dużo klawiszy. Ale nie tylko. A pod każdą recenzją będzie dwa – trzy pytania dotyczące samej płyty, albo wykonawcy. Postaram się, żeby pytania były trudne, albo bardzo trudne. Albo cholernie trudne. Bo trzech najlepszych kursantów może liczyć na naprawdę efektowne nagrody. Jakie? Jeszcze nie wiadomo. Może być zestaw biurowy, może być też zestaw całkiem fajnych koncertów z obrazkami i bez. Na razie chodzimy po prośbie po znajomych firmach wydawniczych, żeby co wysępić.
Wykład pierwszy.
Zaczniemy od jednej z najbardziej znanych wydawnictw koncertowych lat osiemdziesiątych – „Alchemy”.
Mój związek z Dire Straits od początku był trudny. Jak mi się coś spodobało, to zaraz coś mi się nie podobało. Trudno było mi się zdecydować, czy ich lubię, czy nie. Aż przyszło „Brothers In Arms” i wszystko się skończyło. Koniec końców stoi u mnie na półce trzy płyty grupy – „Love Over Gold”, „Sultans of Swing – The Best of…” i właśnie „Alchemy”.
Na początku 1984 roku była to bardzo głośna płyta, grana we wszystkich programach Polskiego Radia. W Trójce to nawet często leciało „Sultans of Swing” w tej jedenastominutowej, koncertowej wersji. Jedyny kłopot był z tym taki, że ten album nie mieścił się w całości na jednej kasecie C-90 i trzeba było kombinować jak koń pod górę, żeby jakoś to nagrać.
Równolegle z wersją audio, pojawiła się też „Alchemia” z obrazkami. Co ciekawe, dość szybko można było to zobaczyć w polskiej telewizji, w dwóch częściach. Bodajże był to chyba koniec 1987 lub początek 1988 roku – trzy lata z ogonem wbrew pozorom tak dużo nie jest, teraz czegoś takiego to w ogóle nie zobaczymy. Pamiętam, że z tego powodu doszło do pewnej scysji w domu – moja mama chciała oglądać jakiś głupi enerdowski serial policyjny – bodajże „Telefon 110” – puszczali kiedyś taką kichę, a ja się uparłem przy „Alchemy”. Szczególnie, że była to już druga część, a pierwszą oglądałem z zapartym tchem. Postawiłem na swoim, a matula się na mnie wściekła. Pewnie się byś jeszcze chętnie do nich przyłączył – fuknęła jeszcze na koniec. – Mamo, do nich? Zaraz, gdyby tylko mnie chcieli! – odparłem. To zakończyło dyskusję i mogłem w spokoju obejrzeć koncert do końca. Chociaż szczerze mówiąc wizualnie nie jest to specjalnie porywające. Oczywiście dobrze filmowane, dobrze zmontowane, bardzo przyjemnie się ogląda, ale jakichś specjalnych widowiskowych fajerwerków raczej tu nie znajdziemy. Sama płyta audio też wystarczy. Jednak „Alchemy” z obrazkami ma swój klimat i wciąga, mimo, że to wydawnictwo typu kilku muzyków gra se coś na scenie(*).
Jeżeli ktoś widział film o Dire Straits nakręcony bodajże w 1979 roku, to na pewno pamięta sekwencje koncertowe, których jest tam dosyć sporo. Kiedy porównać je z „Alchemy”, to łatwo zauważyć, że zespół przez te trzy – cztery lata przeszedł naprawdę długą drogę. Tam – sekcja i dwie gitary, tutaj – ośmiu muzyków na scenie. Zresztą co tu porównywać oba filmy – weźmy nawet same płyty: od może i nie prostych, ale zaaranżowanych dość ascetycznie piosenek z debiutu, do barokowych form, omalże suit z „Love Over Gold”. Moim zdaniem ten album był swego rodzaju dojściem do ściany, bo dalej to tylko Pink Floyd. Trzeba było zastanowić się co dalej. Za zespołem było też kilka lat intensywnej pracy. A „Alchemy” dawało czas na oddech, przemyślenie pewnych rzeczy. Było też sposobem na uczciwe zdyskontowanie osiągniętego sukcesu. Uczciwe, bo nie jest to coś naprędce sklecone i rzucone fanom, tylko na pewno jeden z najlepszych, a może i najlepszy album koncertowy lat osiemdziesiątych.
Zaczyna się w jakimś sensie tak jak zalecał mistrz Hitchcock – od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stale rośnie. Teoretycznie "Once Upon a Time in the West" nie ma nic wspólnego z żadnym trzęsieniem, bo to numer raczej spokojny. Za to jego wykonanie rozkłada na łopatki. Te zagrywki gitarowe Knopflera (stara szkoła JJ Cale’a), które słyszymy przez ponad trzynaście minut to absolutny majstersztyk. I można się zastanowić, że jeżeli tak świetnie się zaczęło, to co będzie dalej. Dalej to napięcie rośnie – rewelacyjne „Expresso Love” i „Romeo And Juliet”, a swoje apogeum osiąga przy „Sultans of Swing”. Po pół godzinie robienia klimatów Williams mógł sobie wreszcie konkretnie pobębnić, a Knopfler wywija na wiośle takie rzeczy, że większości gitarreros palce na supły powiązałyby się już po kilku sekundach. Ta wersja Sułtanów jest przykładem, jak można z jakiegoś kawałka wycisnąć wszystko, a nawet jeszcze więcej. Moim zdaniem najlepszy fragment koncertu. Drugą płytę zestawu rozpoczyna niespecjalny „Two Young Lovers”, ale potem są trwający ponad czternaście minut „Tunnel of Love” i prawie czternaście „Telegraph Road” – dwa takie eposy jeden po drugim. „Telegraph Road” to już był taki „z urodzenia”, ale Tunel Miłości oryginalnie był prawie dwa razy krótszy. Dopiero na żywo „rozbujano” go do tak pokaźnych rozmiarów. Trzeba przyznać, że oba wypadły bardzo efektownie. Finał może wydawać się nieco zaskakujący, bo nie jest to utwór Dire Straits, tylko z solowej płyty Knopflera, ścieżki dźwiękowej do znakomitego filmu „Local Hero”.
„Alchemy”, mimo, że powstało już w latach osiemdziesiątych, to jednak „mentalnie” należy do lat siedemdziesiątych – niespecjalna widowiskowość i skupienie się głównie na muzyce, utwory bardzo rozbudowane, zwykle o wiele dłuższe, niż wersje studyjne (takie klimaty amerykańskiego jam-bandowego grania). Przygotowano to też tak jak się podobne przygotowuje – co lepsze utwory z repertuaru w możliwie najlepszych wykonaniach. Ale tak ma być – 90 procent żywców powstaje w ten sposób i jeżeli artysta faktycznie coś sobą reprezentuje, to efekt końcowy bywa co najmniej zadowalający. Tu, jak już wcześniej wspomniałem – efekt jest zaiste rewelacyjny.
A teraz kursanty pytania, na zachętę łatwe:
Odpowiedzi na razie nie wysyłać nigdzie. Notować na karteczkach. Podczas ostatniego wykładu naszego wakacyjnego dokształtu koncertowego podam odpowiedni e-mail. Wygra ten, kto zgromadzi najwięcej punktów. Za miejsca na pudle też będą nagrody. Chociaż radziłbym pilnie ma nasz dokształt uczęszczać, bo mogą być „lotne premie”.
(*) – obecnie dostępne jest DVD z dość dużą ilością materiałów dodatkowych: koncertowych i dokumentalnych.