ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Traffic ─ Traffic w serwisie ArtRock.pl

Traffic — Traffic

 
wydawnictwo: Island 1968
 
1. You Can All Join In (3:40) - Mason
2. Pearly Queen (4:21) – Capaldi/Winwood
3. Don't Be Sad (3:25) - Mason
4. Who Knows What Tomorrow May Bring (3:15) – Capaldi/Winwood/Wood
5. Feelin' Alright (4:20) - Mason
6. Vagabond Virgin (5:22) – Capaldi/Mason
7. Forty Thousand Headmen (3:14) – Capaldi/Winwood
8. Cryin' to Be Heard (5:12) - Mason
9. No Time to Live (5:20) – Capaldi/Winwood
10. Means to an End (2:35) – Capaldi/Winwood
 
Całkowity czas: 40:24
skład:
Dave Mason - vocals, acoustic guitar, harmonica
Steve Winwood - vocals, guitar, piano, harpsichord, organ, bass
Jim Capaldi - vocals, drums, percussion
Chris Wood - flute, soprano saxophone, tenor saxophone, bass, percussion, bells
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,5

Łącznie 12, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
01.05.2013
(Gość)

Traffic — Traffic

Być może z tego, iż człowiek de facto wykorzystuje tylko znikomą część mózgu, wynika częsta niemożność pojęcia przyczyn, dla których myśli meandrują tak, a nie inaczej. Przejeżdżając całkiem niedawno nieopodal gmachu wrocławskiego Muzeum Współczesnego, zoczyłem kobierzec krokusów zdobiący trawnik wokół mieszczącego się tam pomnika-lokomotywy. I te kwiaty, lśniące złociście pod bladobłękitnym niebem, sprawiły, że jąłem rozmyślać o epoce dzieci kwiatów. A skoro dzieci kwiaty, to i gwałtowne wydarzenia 1968 roku, z największymi w historii państw demokratycznych rozruchami na czele. Bez mała rewolucyjne wzmożenie ogarniające Francję w maju, w tym Dany le Rouge z tym swoim sardonicznym uśmiechem, fale demonstracji studenckich przetaczające się przez Niemcy czy USA – to wszystko przewinęło mi się przed oczyma. Jednakże rychło miejsce barykad i transparentów zajęły grupy zdolnych młodych ludzi, którzy w tych barwnych czasach własnymi działaniami, nie tylko muzycznymi, tworzyli historię rocka. W przypadku niektórych posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że ich talent częstokroć można przyrównać tylko do długości ich włosów – albowiem i jedno, i drugie mogło, i wciąż może, budzić słuszny podziw.

Bez bicia przyznaję się, że o ile lata 60. wydają mi się najpiękniejszą dekadą w powojennej historii Zachodu, o tyle lata 70. są mi znacznie bliższe pod względem muzycznym. Sądzę, że nie tylko w moim przypadku tak jest, toteż poświęcenie dla odmiany paru akapitów płycie nieco starszej od większości znanych mi wydawnictw z pewnością nikomu nie przyniesie ujmy. A nuż znajdzie się ktoś, kto akurat, przypadkiem napatoczywszy się na ten tekst, zwróci baczniejszą uwagę na dokonania Traffic?

Co prawda to Londyn był centralnym ośrodkiem rockowego światka lat 60., jednakowoż i inne miasta Albionu poszczycić mogły się „własnymi” grupami. W tym Birmingham, z którego wywodziło się na przykład The Move, przepoczwarzone następnie w ELO. Innym przykładem niechaj będzie znany skądinąd kwartet, cieszący się od ponad czterech dekad nieodmiennie popularnością wśród odzianych w czerń, łypiących złowieszczo oczami i potrząsających groźnie czuprynami entuzjastów ciężkiego łojenia. Czyli Black Sabbath. Pośród kapel wyrosłych na birminghamskim gruncie poczesne miejsce zajmuje także Traffic – albowiem właśnie tam, w klubie Elbow Room, spotkali się przeszło 46 lat temu Steve Winwood, Jim Capaldi, Dave Mason i Chris Wood. Rychło Winwood, od 15.  roku życia występujący w Spencer Davis Group, opuścił macierzysty zespół, by stać się członkiem-założycielem Traffic. Nawiasem mówiąc, nazwa ta wpadła do głowy Capaldiemu, gdy wraz z kolegami przechodził przez ruchliwe skrzyżowanie w Dorchester. Niedługo potem wynajęli wiejski domek w Berkshire, by tam pracować nad materiałem. Miło byłoby napisać, że zaszyli się w leśnej głuszy, by z otaczającej ich przyrody czerpać inspiracje. Niezbyt jednak licowałoby to z prawdą, wszak ich gośćmi w Aston Tirrold bywali Eric Clapton, Eric Burdon i Pete Townshend. A jakoś nie wyobrażam sobie, żeby przy tej ilości muzyków na jard kwadratowy możliwe było zachowanie ciszy. Praca nad piosenkami postępowała na tyle szybko, że już w maju na rynku ukazał się singiel Paper Sun, który wkrótce osiągnął piątą lokatę na listach brytyjskich. Natomiast w grudniu ukazał się debiutancki album, zatytułowany Mr. Fantasy (w USA wyszedł nieco później jako Heaven Is In Your Mind). Przesiąknięty psychodeliczną aurą, w pewnym stopniu inspirowany dokonaniami The Beatles z tego okresu, również okazał się sporym sukcesem. W styczniu ’68 roku z Traffic pożegnał się Dave Mason. Zajął się produkcją pierwszego albumu Family, po czym w maju – czyli właśnie wtedy, gdy na paryskich ulicach płonęły citroeny i peugeoty – wrócił do Traffic. Uczestniczył w nagraniach drugiego albumu formacji – który właśnie mam przyjemność opisywać – a w październiku, na skutek animozji natury artystycznej, ponownie przestał być jej członkiem. Został nim jednak znów trzy lata później – zaledwie na kilka miesięcy, albowiem jeszcze przed końcem 1971 roku rozstał się z zespołem po raz trzeci i ostatni zarazem. Cokolwiek neurasteniczny typ, prawdaż? Aczkolwiek pamiętajmy, że nie on jeden wielokrotnie był członkiem jednego zespołu. A Rick Wakeman i Yes? A Dave Sinclair i Caravan? Po prostu łaknącym swobody duchom często nie jest tak łatwo pogodzić się z dyscypliną pracy w grupie.

Wróćmy jednak do płyty zdobnej w okładkę, z której patrzą na nas czterej faceci rozparci w rozmaitych pozach. Spośród wydawnictw sygnowanych nazwą Traffic jawi mi się jako dzieło najdoskonalsze. Znakomicie oddaje nastrój swoich czasów, nie będąc przy tym zborem nagrań sztampowych czy zgoła epigońskich, a przy tym czas się go nie ima. Mimo upływu tych 45 lat nie sprawia wrażenia tworu archaicznego – i to zarówno pod względem realizacji technicznej, jak i dojrzałości artystycznej, objawiającej się przede wszystkim w umiejętnym łączeniu elementów folkrockowych z psychodelicznym popem i jazzowymi ciągotami. Traffic, pozostając krążkiem bardzo spójnym, prezentuje szerokie spektrum zainteresowań muzycznych swych twórców. Nawet rozdźwięk między talentem Dave’a Masona do pisania momentalnie wpadających w ucho melodii popowej proweniencji a jazzowymi (czy może raczej progresywnymi – tyle, że wtedy takiego terminu raczej by nie użyto) inklinacjami pozostałej trójki, głównie Winwooda, nie razi, nie prowadzi do dychotomii. Powiedziałbym raczej, że urozmaica całość.

Całość, która i dziś robi duże wrażenie. Może i nie ma tu wyrywającego włosy z łydek blockbustera, jest za to dziesięć udanych, dopracowanych piosenek, z których co najmniej kilka na zawsze zapada w pamięć. Szczególnie tych z pierwszej strony – na pierwszy ogień idzie skoczne You Can All Join In z tekstem opartym na paralelizmach, wzbogacone bezbłędnymi chórkami. Potem następuje Pearly Queen, nieco cięższe, oparte na powtarzanym uporczywie motywie granym (bagatela!) przez organy, gitarę, gitarę basową, flet i harmonijkę. Już na przykładzie tych dwóch utworów dość wyraźnie widać różnice między stylem Dave’a i jego kolegów. Pomijam już inny sposób śpiewania – bardziej miękki, łagodny wokal Masona kontra nieco ostrzejszy, bardziej emocjonalny głos Winwooda, chodzi mi raczej o kwestie kompozycyjne. Pearly Queen ma bardziej rockowy charakter, więcej tu dynamiki, istotniejszą rolę odgrywa gitara elektryczna (nota bene i ją, i bas, i hammondy obsługuje Steve Winwood – cóż za zdolny człowiek!), a przede wszystkim, o ile You Can All Join In kończy się klasycznym wyciszeniem, o tyle drugie nagranie wieńczy psychodeliczna koda, w której instrumentaliści pozwolili sobie na odrobinę swobody. Jak już jednak pisałem nieco wyżej, owe rozbieżności wcale nie przeszkadzają, nie sprawiają dysonansowego wrażenia – one wręcz wzbogacają wydawnictwo. Don’t Be Sad, podobnie zresztą jak i pozostałe utwory, operuje zgrabną melodią i bogatą aranżacją, eksponującą organy, harmonijkę i saksofon sopranowy. Who Knows What Tomorrow May Bring trwa raptem nieco ponad trzy minuty – niestety. Mógłbym tego słuchać i przez kwadrans. Świetny groove, pomrukujący bas i gwiżdżące hammondy – niby nic, ale połączone jest to w taki sposób, że miękną mi uszy. I pomyśleć, że – choć wśród autorów wymieniony jest także Wood - w nagraniach tego kawałka uczestniczyli tylko Winwood i Capaldi. Poradzili sobie znakomicie. Finał pierwszej strony stanowi Feelin’ Alright, jeden z większych przebojów Traffic. A że w tamtych czasach termin przebój nie miał znaczenia pejoratywnego, jest to czarowna, a ośmieliłbym się nawet stwierdzić, że doskonała piosenka. Czy nie przesadzam? A niby czemu – nie zmieniłbym w niej ni jednej nuty, a wszak często przy słuchaniu muzyki zdarza mi się rzucać muzykom sugestie w stylu „dłużej, przytrzymaj ten dźwięk! Ścisz te organy! A ty skończ z tym vibrato!”. Wiem, że jako laik raczej nie oferuję kompozytorom wartych uwagi wskazówek, a poza tym wielce bym się zdziwił, będąc usłyszanym, ale jednak nie potrafię wyrugować tego – przyznaję, że durnego - nawyku. Przy Feelin’ Alright nawet nie przyszłoby mi to na myśl. Wszystkie części składowe zostały tam dobrane idealnie, i to na tyle skutecznie, że już przy drugim refrenie ma się ochotę zanucić razem z Dave’em Masonem: You feelin’ alright? I’m not feelin’ too good myself. Przekładamy krążek na drugą stronę. Co tam znajdziemy? Prawie całkiem akustyczne, acz żwawe Vagabond Virgin, nieco eteryczne 40.000 Headmen (ciekawostka: wśród instrumentów wymieniona jest puszka coca-coli), nieco bardziej posępne Cryin’ to be Heard ubarwione harpsichordem i odjechanym zakończeniem, a w końcu bardzo ładną, acz smutną balladę No Time to Live, na zasadzie antytezy zestawioną z pogodnym Means to an End.

Ramię wraca na swoje miejsce, to już koniec tej płyty – jednej z ładniejszych, jakie znam. Właśnie, nie nazwałbym jej piękną czy porywającą – te wzniosłe terminy jakoś nie pasują mi do tej muzyki. Ona jest po prostu nadzwyczaj ładna. I to jest – przynajmniej dla mnie – jej niezaprzeczalny atut. O ile bowiem do płyt pięknych muszę mieć odpowiednie nastawienie i zapas czasu, nie wspominając nawet o pomyślnym wietrze i należytym kolorze nieba, o tyle płyty ładnej chętnie posłucham o każdej porze dnia i roku. I to z przyjemnością.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.