Czasami nam się wydaje, że pewne rzeczy to absolut, najjaśniejsza gwiazda na niebie i wególe, nic lepszego nie może się wydarzyć. A tu ni z gruszki, ni pietruszki, pierdut – siuprajs!
Kilka tygodni temu wpadł w moje pulchne rączki stosunkowo świeży żywiec Procol Harum , bo liczący sobie nieco ponad trzy wiosny, zatytułowany „In Concert With the Danish National Concert Orchestra and Choir”. Zestaw utworów nieco dziwny – trochę klasyków, trochę niepodzianek. Czegoś nadzwyczajnego się po tym nie spodziewałem, w najlepszym wypadku miłej, sentymentalnej wycieczki w przeszłość. Aż tu…
Legendarny „Live In Concert with The Edmonton Symphony Orchestra” (zwany też „Live with ESO”) ma status koncertowej ikony, o poziomie tak niesamowicie wyśrubowanym, że większość żywców musi bardzo mocno zadzierać głowę, żeby go, hen, gdzieś tam wysoko dojrzeć. Sława jest jak najbardziej uzasadniona, bo to płyta faktycznie wielka, a przez większość fanów klasycznego rocka i dużą grupę fanów prog-rocka (tą światlejszą) darzona jest wielkim szacunkiem. Ta nowa, jak już sama nazwa wskazuje miała być w jakimś sensie nawiązaniem do swojej słynnej poprzedniczki, co akurat zupełnie nie dziwi. Za to dużym zaskoczeniem może być poziom tego duńskiego koncertu. „Oryginału” na pewno nie jest bardzo trudny do doścignięcia, ale ten nowy próbuje i nie można powiedzieć, że stoi na straconej pozycji. A można nawet powiedzieć, że w swoich najlepszych momentach spokojnie dorównuje „Live with ESO”! Magiczne „Something Magic” i bajkowe „Whiter Shade of Pale” – w takich wersjach na pewno zasługiwałyby wejść na tamten krążek (oczywiście „Something Magic” wtedy jeszcze na świecie nie było). Co ciekawe znakomicie wypadają te mniej znane, mniej efektowne utwory, które w wersjach studyjnych specjalnie się niczym nie wyróżniały (właśnie „Something Magic”), albo ich nawet na nich nie było, tak jak „Symphathy for The Hard of Hearing”, które pochodzi z solowej płyty Brookera. Z tymi bardzo znanymi bywa różniej – „Homburg” wolę w wersji studyjnej, ta z orkiestrą mimo wszystko do końca mnie nie przekonuje, za to „A Salty Dog” w tej wersji koncertowej jest rewelacyjny i nie wiem, czy nie lepszy niż ten z „Live with ESO”`. Byłem bardzo ciekaw jak sobie zespół poradzi z „Fires”, którego kulminacją w wersji studyjnej jest wokaliza Chrsitiane Legrand. Tutaj zastąpiły ją… organy i fortepian. To nie do końca to. Chór mieli pod ręką. Nie znaleźli żadnej solistki, która dźwignęłaby tą partię? Co warto zauważyć, że w przypadku Duńskiego Koncertu, z teoretycznie dużo mniej efektownym materiałem wyjściowym, osiągnięto podobny rezultat jak na „Live with ESO”. Tam zapakowano na winyl pięć kilerów, w tym Kantatę, w takim składzie wymiatało, że nie ma przebacz, bo nie miało innego wyjścia. Tutaj stosunek kiler – nie-kiler był tak mniej więcej pół na pół. A efekt końcowy naprawdę bardzo, bardzo dobry.
Uważam, że te oba koncerty znakomicie się uzupełniają. To jakby dwie części jednej opowieści. I jakoś specjalnie nie czuje się tych trzydziestu siedmiu lat, jakie dzielą oba te wydawnictwa. Jeśli ktoś zna i lubi „Live with ESO”, to powinien sięgnąć po „In Concert With the Danish National Concert Orchestra and Choir”. Myślę, że się nie rozczaruje.
Nagrania pochodzą z koncertu, który odbył się latem 2006 roku na zamku Ledreborg. Jest też i wersja z obrazkami, dostępna na DVD, dłuższa o pół godziny.