O tym przedsięwzięciu było głośno już parę lat temu. Od maja 2009 Clive Nolan, podbudowany artystycznym sukcesem „She”, pracował nad kolejnym progrockowym musicalem – tym razem opartym na własnej historii, ponownie osadzonej w czasach wiktoriańskich. Samo opracowanie warstwy fabularnej zajęło mu rok; potem tworzenie muzyki, kompletowanie zespołu i obsady, pół roku nagrywania… Na miejsce scenicznej premiery show Clive wybrał Katowice i Teatr Śląski.
O samym show w swej relacji wyczerpująco napisał już Mariusz. I trudno się nie zgodzić z jego zastrzeżeniami: jednak brakowało dekoracji (miały zastępować je filmy prezentowane w tle, ale ta koncepcja nie do końca się jednak sprawdziła), partie chóru i smyczków płynęły z taśmy, do tego nieco statyczne zachowanie sceniczne samych wykonawców (w sumie czemu się nie zdecydowano na mikrofony bezprzewodowe?)… Mimo wszystko, miało się wrażenie, że z dużej chmury deszcz może nie mały, ale na pewno mniejszy, niż liczyliśmy.
Natomiast płytowa wersja musicalu broni się. Nolan jako kompozytor jest twórcą nierównym, potrafi pisać rzeczy dużego kalibru, potrafi tknąć w neoprogresywnych koleinach; na „Alchemy” poradził sobie dobrze. Może brakuje tu większej ilości solowych popisów instrumentalnych, ale wynika to z samej Nolanowej koncepcji: muzyka nie zdominowuje dzieła, stanowi część równoprawną z dialogami i solowymi partiami wokalistów. Jeśli któryś z muzyków zasługuje na wyciągnięcie przed szereg, to na pewno w pierwszej kolejności Scott Higham: jego partie kapitalnie niosą dynamiczne, żywe fragmenty, podkreślają napięcie w dramatycznych momentach („One For The Noose”!). Sam Clive zaś obok efektownych pasaży chętnie posługuje się symfonicznymi, bogatymi elektronicznymi tłami, budującymi nastrój. Co zaś do obsady: sam Nolan objął główną rolę Samuela Kinga – choć nie jest wielkim wokalistą, poradził sobie całkiem dobrze. Za to na scenie wypadł nieco sztywno i statycznie. Agnieszka Świta (Amelia) i Andy Sears (lord Jagman) to już klasa sama w sobie. W drugoplanowych fragmentach mamy jeszcze Paula Menela, Damiana Wilsona, Tracy Hitchings… Do tego dwie ciekawe role żeńskie – Noel Calcaterra jako Jessamina (pojawia się sporadycznie, a szkoda, bo wokalistka to bardzo dobra) i Victoria Bolley (Eva) – mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o niej, bo również ma spory wokalny talent, na scenie też wypadła (mimo ograniczeń samego show) dobrze.
Cała Nolanowska historia to opowieść jakby żywcem z książek Henry’ego Rider Haggarda: dwóch ludzi – ten dobry, profesor Samuel King i ten zły, lord Henry Jagman – pragną posiąść sekret alchemika, dający potężne, nadprzyrodzone możliwości. Kluczem do sekretu są trzy artefakty – i to w pogoń za nimi ruszają King i jego towarzysze. Tyle, że Jagman zdaje sobie sprawę, że rywal depcze mu po piętach… Co z tej całej awantury wyniknie, tego nie zdradzę (choć tytuły utworów spojlerują kilka fabularnych zakrętów całej opowieści).
Muzycznie całość skonstruowana jest bardzo logicznie: spokojniejsze fragmenty są kontrowane dynamicznymi, są utwory oparte na chwytliwych, wpadających w ucho melodiach, momenty bardzo kameralne i bardzo podniosłe, symfoniczne wręcz.
I akt zaczyna się bardzo filmowo. Syntezatorowe, ponure tła, recytacje, okazjonalne skrzypce bardzo ładnie wprowadzają typowo progrockowy fragment: mocne uderzenia perkusji, ciężkie riffowanie gitarowe i dużo syntezatorów: to tworzących tło, to wygrywających różne ciekawe partie. Całość zgrabnie wieńczy organowy, majestatyczny finał. W „Deception” w bardzo musicalowy sposób przeplatają się partie śpiewane i mówione. Podobnie zresztą przeplatają się partie muzyczne – od klimatycznych podkładów po podniosłe, dramatyczne zespołowe brzmienie. „One For The Noose” to majestatyczny marsz, efektownie punktowany werblem i perkusją, przechodzący w podniosłą, opartą na syntezatorowych brzmieniach pieśń z udziałem m.in. żeńskiego chóru, w pewnym momencie efektownie kontrapunktującego solową partię Agnieszki; utwór wieńczy iście symfoniczna, progrockowa koda. Typowo rockowo pobrzmiewa też „Warning”. Dla kontrastu, otwarta ciepłym kwileniem skrzypiec „Amelia” to bardzo ładna, podniosła ballada, dopiero w ostatniej zwrotce nabierająca więcej rockowej mocy. „King Explains” ma bardziej złożoną strukturę: oprócz wielu przeplatających się partii wokalnych różnych postaci, muzyka też zmienia się w kalejdoskopie: to podniosłe progrockowe fragmenty, to dramatyczne pasaże podkreślane rozbudowanymi partiami perkusyjnymi. Dla kontrastu, „Desperate Days” to głównie melodyjna gitara akustyczna i delikatny śpiew Noel Calcaterra. Bardzo dynamicznie, przebojowo wypada „A Quarternary Plan”, wzbogacony partiami chóru; w pewnym momencie dynamiczne granie na chwilę się zatrzymuje i pojawia się krótki fragment z Nolanem śpiewającym na tle skrzypiec. „The Unwelcome Guest” zaczyna się ciężkim, przycinanym riffem gitary; całość pobrzmiewa właśnie mocno riffowo, rockowo, choć nie brakuje tu symfonicznych pasaży. Bardzo ciepło, zarazem tajemniczo wypada otwarcie „Waiting For News”: instrumenty dęte, fortepian, klawiszowe tła, skrzypce, jednostajny rytm zegarowego wahadła… Skrzypce zresztą odgrywają w tej kompozycji ważną rolę, efektownie kreśląc melodię wraz ze śpiewem Agnieszki. Nagle w pewnym momencie znów pojawia się na chwilę rockowe, zespołowe granie, przeplatając się z ciepłą melodią. Bardzo fajny fragment pojawia się w finale, gdy przeplata się zespołowe granie i „tnące” partie smyczków. Dla kontrastu, kameralnie wypada „The Girl I Was”, z dialogiem Williama i Amelii na tle fortepianu i syntezatorowych podkładów, ładnie rozwijające się w majestatyczną balladę. W „Highgate” znów odzywają się skrzypce; utwór ten wypada bardzo filmowo, klimatycznie, partie wokalne cały czas się przeplatają, uzupełniane chórem – to żeńskim, to męskim, to mieszanym, oprócz musicalowych fragmentów pojawiają się progrockowe pasaże…
II akt wypada równie interesująco. Sporo dramatyzmu przynosi „The Labyrinth”. „Ambush” chwilami przypomina pierwszą płytę Strangers On A Train (rytm wybijany unisono przez syntezator i perkusję połączony z partią wokalną), choć nie brakuje tu fragmentów typowo progrockowych, jest też organowy pasaż. „Tide Of Wealth” z chwytliwym, dynamicznym refrenem (co niektórym kojarzył się on wręcz z… dyskoteką) i zaśpiewami „la la la la…” na koncercie wypadł bardzo żywiołowo i dynamicznie. Na płycie też daje radę: przynosi lekkie odprężenie w dramatycznym i ponurym II akcie. Zresztą przebojowe i lekkie „Tide” zostaje szybko skontrastowane efektownym solowym popisem Searsa – „The End Justifies The Means”, gdzie dramatyczny fortepianowy utwór przeradza się w rasowe rockowe granie. Ładnie sobie płynie „Sanctuary” – intymny nastrój, fortepian, jakieś smyczkowe „jeszcze”, podniosły, wręcz symfoniczny finał… Dużo dramatyzmu, rockowej mocy i dynamicznego grania wypełnia „Street Fight”. Swoistą kontynuację „Sanctuary” mamy w drugiej części „Amelia Dies”. Kolażowo wypada zgrabnie złożony z różnych fragmentów muzycznych, należycie dramatyczny, przepojony rozpaczą „Burial At Sea”. Majestatyczny, w finale wręcz symfoniczny „Share This Dream” to efektowny, solowy popis Victorii Bolley – bardzo uzdolnionej wokalistki, moim zdaniem dorównującej talentem Agnieszce. A potem już finał. Należycie dramatyczny i wciągający, choć nie pozbawiony momentów kameralnych (pożegnanie w „Aftermath”). I całość spokojnie się wycisza. (Na koncercie Higham i spółka pociągnęli ten finał do potężnej, rockowej kulminacji – i to chyba był lepszy pomysł na zakończenie.)
Jak wypada to wyczekiwane „Alchemy”? Cóż – jest to dobra płyta, nie pozbawiona fragmentów porywających, dopracowana w szczegółach, równa jakościowo. Czy jest to najciekawszy projekt Nolana – to ocenię po kilku przesłuchaniach (na razie w tej kategorii niepodzielnie rządzi Strangers On A Train). Właśnie – sam jestem ciekaw, jak często do „Alchemy” będę wracał. Bo fani rocka neoprogresywnego będą katować tą płytę miesiącami – tego jestem pewny.