Prawdziwy Cykl Karnawałowy.
Dzisiaj ostatnia sobota karnawału, musi być coś naprawdę idealnego na imprezę.
Znowu Naczelny powie, że tylko o pedałach piszę. Tak wyszło, że akurat w przypadku muzyki tanecznej tych preferujących własną płeć trochę było i jest. Ale jakie to ma znaczenie? Przecież nie będę z nimi spał, tylko ich słuchał.
Soft Cell był to kolejny plastikowy duet z Wysp Brytyjskich i kolejny, który mocno zamieszał na rynku. Zaczęli jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych od troszkę eksperymentalnej, tanecznej elektroniki („Mutant Momments”, „Memorabilia”). Zostali już wtedy zauważeni, ale była to popularność nie bardzo wychodząca poza kluby taneczne. Sytuacja zmieniła się w lecie 1981 roku, kiedy wydali swój kolejny singla z „Tainted Love”. Kilkanaście lat wcześniej nagrała to Gloria Jones, ale bez żadnego powodzenia. Natomiast dla Soft Cell był to strzał w dziesiątkę. Z dnia na dzień zdobyli sobie międzynarodową sławę. A kolejne dwa single „Bedsitter” i „Say Hello Wave Goodbye” jeszcze ja tylko ugruntowały pozycję duetu. I tak właściwie wydany w grudniu 1981 roku debiutancki album „Non-Stop Erotic Cabaret” skazany był na sukces.
Te bardziej taneczne początki Soft Cell znajdują tutaj swoje odbicie, bo najważniejszy jest tutaj rytm, melodie są jakby nieco na drugim planie. Jest to rzecz o ewidentnie taneczno-klubowej proweniencji. Znamienne jest to, że największym przebojem grupy był cover. Ale już drugim największym była własna kompozycja, czyli „Say Hallo, Wave Goodbye”, chociaż to była taka ładna piosenka, nieco inna od bardziej rytmicznej reszty i była jakby zapowiedzią tego, co potem można było znaleźć na solowych płytach Almonda. Spośród innych gigantów synth-popu tamtych czasów duet Almond-Bell nie wyróżniali się specjalnie talentem kompozytorskim. Te piosenki były dobre, ale spokojnie znalazłbym z tuzin płyt ciekawszych muzycznie. Ale dlaczego „Non-Stop Erotic Cabaret” stało się wielkim przebojem i do teraz ma swoich zagorzałych zwolenników (dzień dobry!)? Kilka powodów, nie tylko czysto muzycznych. Po pierwsze – stuka nóżka w podłogę w czasie słuchania? Cały czas. No właśnie, czyli wybitne walory użytkowe w rozumieniu imprezowym. Po drugie – technicznie lepiej zrobione od wielu podobnych rzeczy, na przykład w porównaniu z dość siermiężną elektroniką na „Dare”. Po trzecie Marc Almond – postać bardzo barwna, nie kryjący się zbytnio ze swoim homoseksualizmem, co w tamtych czasach zbyt powszechne nie było. Ale barwność i skłonności seksualne to jednak za mało do poważnej kariery artystycznej. Jednak Almond był też dobrym, oryginalnym wokalistą o ciekawym, mocnym głosie. Jego sposób śpiewania o lekko kabaretowo-wodewilowym charakterze na pewno dodawało kolorytu i oryginalności muzyce zespołu. Po czwarte – seks. Już sam tytuł był co najmniej lekko wyzywający, a treściowo było jeszcze ciekawiej. Sam Almond mówi, że ten album to coś w rodzaju peep show. Ale to taki lekko obskurny peep show, koncentrujący się na ciemniejszej stronie seksu, a właściwie ciemniejszej stronie życia. No i last but not least – video clip do „Sex Dwarf”. Swego czasu coś w rodzaju yeti – wszyscy o tym mówili, ale nikt nie widział. Chodziły legendy o tym, jakie tam się bezeceństwa działy na planie. Według innej wersji, gadki o porno-clipie do tego kawałka to zwykła ściema, a samo video polega na tym, że obu panów skręcono co prawda w kinie spod znaku potrójnego X, ale na widowni, w eleganckich garniturach, a kamera ustawiona jest na nich, a nie na ekran – taka perwersja w perwersji. Jednak faktycznie do „Sex Dwarf” zrobiono wyjątkowo mocne quasi pornograficzne video, gdzie ważną rolę odgrywa piła łańcuchowa. Mocna rzecz, dekadencka, na granicy dobrego smaku, ale bardzo w stylu lat osiemdziesiątych. Oczywiście raczej dla widzów dorosłych.
Te wszystkie muzyczne i pozamuzyczne sprawiły, że o grupie było głośno. Trzeba jednak przyznać, że był to rozgłos zasłużony. Soft Cell potrafiło zaproponować coś bardzo atrakcyjnego i mimo wszystko nie był to jednorazowy wyskok. Pozostałe płyty duetu może już nie były tak efektowne i nie zostały przyjęte zbyt ciepło, ale zawierały sporo interesującego i wyrafinowanego popu.
Jeżeli ktoś jest zainteresowany, to polecam remastera z 1996 roku, bo tam są naprawdę ciekawe bonusy, min. „Torch”, kolejny duży przebój zespołu, wydany tylko na singlu, też wydany tylko na singlu „Memorabilia”, „Where Did Our love Go?” – druga strona „Tainted Love” – same fajne rzeczy. W pewnym sensie wyjątek, bo najczęściej takie bonusy to straszny badziew. W przypadku „Non-Stop Erotic Cabaret” to jednak cenne uzupełnienie tego ciekawego albumu.