ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Cressida ─ Asylum w serwisie ArtRock.pl

Cressida — Asylum

 
wydawnictwo: Vertigo 1971
 
1. Asylum (3:31)
2. Munich (9:30)
3. Goodbye Post Office Tower Goodbye (2:47)
4. Survivor (1:32)
5. Reprieved (2:29)
6. Lisa (5:05)
7. Summer Weekend of a Lifetime (3:20)
8. Let Them Come When They Will (11:46)
 
Całkowity czas: 41:15
skład:
Angus Cullen – vocals, guitar, percussion
Peter Jennings – organ, piano
John Culley – guitar
Kevin McCarthy – bass
Iain Clark – drums and percussion

oraz
Harold McNair – flute
Paul Layton – acoustic guitar
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,7
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,10
Arcydzieło.
,8

Łącznie 25, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
28.01.2013
(Gość)

Cressida — Asylum

Nie od dziś muzyka bywa częstokroć postrzegana jako swoisty nośnik pamięci – sprowadza nam na myśl określone kombinacje obrazów, bądź to pochodzących ze wspomnień, bądź to będących tworami wyimaginowanymi. Może kojarzyć się z pewnymi osobami, zdarzeniami, a nawet z pogodą. Znalazłoby się trochę albumów – choć doprawdy niewiele – które nieodmiennie przywodzą mi na myśl określoną aurę; których najlepiej słucha mi się o określonych porach roku. Dość wspomnieć choćby o wiekopomnym dziele Rogera Watersa i jego współpracowników, The Wall, które rokrocznie odświeżam sobie pod koniec listopada – i nigdy go nie słucham poza tym chmurnym okresem, kiedy to sytuacja za oknem dobrze koresponduje z jego ponurą wymową. Podobnie rzecz wygląda w przypadku jednego z moich ulubionych albumów Camel, tak często niedocenianego Breathless. Zdecydowanie największą przyjemność sprawia mi kontakt z nim w miesiącach letnich, gdy ciepłe promienie słoneczne mile muskają świat wokół. A Asylum? Tak się złożyło, że po raz pierwszy z tą płytą zetknąłem się zimą, gdy za oknem wirowały płatki śniegu. Obraz czap białego puchu przykrywających wszystko wkoło na tyle trwale wrył się w moją pamięć, że rzut oka na rozpościerające się dziś za szybami krajobrazy, na wskroś zimowe, niejako zainspirował mnie do poświęcenia paru słów temu wielce wartościowemu krążkowi.

Dzieje Cressidy można by uznać za nieomal archetypiczną drogę do sukcesu zespołów złotej ery rocka. Ogłoszenia w MM albo NME, wciąganie do składu znajomych, próby w mniej lub bardziej obskurnych piwnicach, liczne występy w coraz to większych klubach – tę drogę przebyło wiele kapel tamtych lat. Początki dziejów Cressidy datować można na marzec 1968 roku. W tym bowiem miesiącu, który odegrał tak znaczącą a posępną rolę w historii naszego kraju, młody gitarzysta, niejaki John Heyworth, odpowiedziawszy na ogłoszenie zamieszczone w Melody Maker, dołączył do formacji Dominators. Nie zagrzał w niej miejsca zbyt długo, za to poznał tam wokalistę Angusa Cullena, z którym wkrótce, po dokooptowaniu basisty Kevina McCarthy’ego i perkusisty Iaina Clarka, utworzyli zespół Charge. Nowo powstała grupa ochoczo koncertowała, zarówno w rodzinnej Anglii, jak i za granicą, choćby w niemieckich klubach. Po powrocie z RFN, latem AD 1969, miały miejsce trzy ważne zdarzenia – pierwej zdobycie kontraktu wytwórni Vertigo, naówczas znanej z promowania nieszablonowej, intrygującej muzyki; następnie dołączenie Petera Jenningsa, utalentowanego pianisty; w końcu zmiana nazwy na o wiele bardziej adekwatną, mającą mnogie konotacje literacko-historyczne – wszak Kresyda to bohaterka Szekspirowskiego dramatu Troilus i Kresyda, w którym autor Hamleta i Makbeta postanowił zmierzyć się z na wpół legendarną, od czasów Homera nieodmiennie pobudzającą wyobraźnię historią wojny trojańskiej. Następne miesiące upłynęły pod znakiem rozlicznych występów. Z muzyką Cressidy spotkać mogli się bywalcy uniwersyteckich sal i londyńskich klubów, takich jak Speakeasy, Revolution czy Marquee – miejsc zapewne znanych z licznych wzmianek każdemu co bardziej dociekliwemu fanowi rocka. Co ciekawe, także słowacka publiczność mogła zobaczyć na żywo ów angielski kwintet, albowiem stanowił on atrakcję jednego z bratysławskich festiwali-konkursów. Podczas wojaży po Albionie i Europie Cressidzie zdarzało się dzielić sceny z tak prominentnymi zespołami jak Colosseum, East of Eden, Barclay James Harvest czy Black Sabbath. Zwieńczeniem ciągłych tras koncertowych było wydanie na początku roku 1970 debiutanckiego longplaya, mieszczącego tuzin krótkich, aczkolwiek znakomitych kompozycji. Wkrótce potem z kolegami pożegnał się spiritus movens całego przedsięwzięcia, John Heyworth. Zastąpiwszy go innym, Johnem Culleyem, grupa nagrała swoją drugą płytę, Asylum. Niestety, jak to często w życiu bywa, brak jednego kluczowego elementu zdeterminował niepowodzenie całego przedsięwzięcia. Konsekwencją odejścia Heywortha był rozpad grupy we wrześniu 1970 roku. Gdy w roku następnym Vertigo wydało Azyl, firmująca go formacja już de facto nie istniała.

Warto pamiętać, że w swoich czasach Cressida wcale nie była znana li tylko miłośnikom undergroundu – niewątpliwemu sukcesowi artystycznemu towarzyszył sukces komercyjny, może nie imponujący, zdolny do rozsławienia nazwy grupy po świecie, ale jednak sukces. Szkoda, iż zespół o znacznym potencjale zakończył swą karierę tak rychło. Jednakże rekompensować nam to może muzyka, którą po sobie pozostawił – ambitna, zdolna po z górą czterech dekadach wciąż zafrapować słuchacza, a przy tym nieprzeintelektualizowana, melodyjna i przystępna. Do tego przesiąknięta nastrojem czasów, w których przyszło jej powstać – już po paru minutach uważnego słuchania staje się jasne, że materiał ów nagrany został w 1970 roku, z możliwym odchyleniem o dwanaście miesięcy wprzód lub w tył. Wzbudzająca ciepłą nostalgię za pięknymi czasami, których mimo najszczerszych nawet chęci nie miałem okazji zobaczyć na własne oczy. Oczywiście, historia jest niczym obraz impresjonisty – im bardziej się oddala, tym mniej wyraźne stają się kanty, przestajemy dostrzegać bolączki, skupiając się na tym, co piękne i dobre. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie przy odbiorze tak czarownej sztuki? Nie sądzę.

Choć i debiut zawiera wiele zacnych utworów, szczególną atencją darzę drugi, „pośmiertny” longplay Cressidy, zdobny w skłaniającą do zastanowienia okładkę, przedstawiającą ustawione na kamiennej plaży i przecinającym ją falochronie manekinowe głowy. Hołdując progresywnej modzie, znalazły się na nim dwie dłuższe kompozycje oraz kilka krótszych, choć niekoniecznie mniej wartościowych utworów. Wydawnictwo rozpoczyna trzyipółminutowy utwór tytułowy. To w istocie żwawa piosenka, ale jaka! Z nader zgrabną melodią, świetnie zaaranżowana, z pierwszego sortu solem na organach – przez tych 210 sekund dzieje się doprawdy wiele. Już ten krótki utwór świadczy o wysokim poziomie wydawnictwa. A pozostałe propozycje nie są przecież wypełniaczami – trudny do sklasyfikowania, głównie akustyczny Goodbye Post Office Tower Goodbye, zaledwie półtoraminutowy Survivor, który, choć czas trwania mógłby na to wskazywać, wcale nie jest miniaturą. Nie ma w nim za grosz lapidarności cechującej tę formę. Liczne zmiany tempa, partie orkiestry, organowe solo – zadziwiające, jak wiele elementów udało się zmieścić w tak krótkim numerze. Instrumentalne, oparte na fortepianowych pasażach Reprieved ma w sobie coś z jazzowej impresji. Kolejny kawałek, Lisa, to piosenka tak typowa dla Cressidy, jak to tylko możliwe. Spokojny, nieco tęskny śpiew Angusa Cullena, ciepłe, symfoniczne brzmienie, sporo partii akustycznych (gitary i fletu), a do tego żywsze, nadające dynamiki segmenty instrumentalne z organami Hammonda i gitarą elektryczną w rolach głównych. Summer Weekend of a Lifetime to w zasadzie po prostu łagodny, nostalgiczny numer. Jednakże na uznanie zasługuje  w nim gitara. I nie chodzi bynajmniej o karkołomne popisy techniczne, a o brzmienie. Nieskomplikowana w gruncie rzeczy partia po prostu świetnie brzmi – ze świecą trzeba by szukać utworów, w których zastosowano właśnie taką barwę i fakturę dźwięku. Po Weekendzie nadchodzi najdłuższa kompozycja w dorobku zespołu. Let Them Come When They Will spokojnie mógłby spełniać funkcję wzorca dla licznych twórców symfonicznego rocka. Od smyczkowo-wokalnego intro, poprzez miękkie popisy solowe gitary i organów oparte na quasi-latynoskiej rytmice, kolejny fragment o orkiestralnym charakterze, stopniowo narastającą część z przejmującym a sugestywnym wokalem na pierwszym planie, poprzez cokolwiek tajemniczą sekwencję z basowymi zawijasami, dochodzimy do rozpędzonego finału osnutego wokół gitarowo-organowego pojedynku. Wspaniały numer. Co prawda przez te wszystkie lata niemało osłuchaliśmy się wielowątkowych, progresywnych eposów, ale pamiętajmy, że w 1970 roku wciąż była to forma świeża i intrygująca. Zresztą – zmienność nastrojów, to nieustanne przechodzenie jednego motywu w drugi jest niewątpliwie jednym z filarów prog-rocka, wszak właśnie wprowadzenie do rocka długich, aczkolwiek logicznie zakomponowanych form, rozszerzenie instrumentarium i łączenie z nim jazzu czy muzyki klasycznej stało się istotą progresywności; dzięki temu podgatunek ten zdobył sobie tak znaczne uznanie w swoich czasach.

Celowo w powyższym omówieniu pominąłem jeden utwór. Munich zasługuje bowiem na osobny akapit. Jest to dziełko tak czarowne, pełne niewysłowionego wdzięku i ciepłej melancholii, że po prostu wypada poświęcić mu nieco więcej miejsca. Nie jest to co prawda numer wypruwający żyły, lecz wielkie wyczucie, z jakim został skomponowany i wykonany, sprawia, że słucha się go doprawdy znakomicie i z przejęciem. Nisko brzęczący bas i ciche organy tworzą odpowiedni nastrój. Następnie włącza się Angus Cullen. Nie krzyczy, nie wypruwa sobie płuc, a jednak śpiewa z wielkim uczuciem, przekazując całą gamę emocji. Wokalista milknie, kwili gitara. Orkiestra symfoniczna zgrabnie podkreśla niektóre fragmenty. Następuje solo gitary na tle szybkiego podkładu wzbogaconego organami. Później Hammondy zamieniają się rolami z gitarą – ta druga przechodzi do akompaniamentu. Kolejne chyże solo Jenningsa. Poprzez fragment orkiestrowy wracamy do początkowej melodii z partią wokalną. Dużo ozdobników gitary, ładna partia basu. Jedną zwrotkę Angus, nota bene bardzo wyraźnie, śpiewa a capella. No i w końcu nadchodzi dynamiczny finał, w którym zespół zdaje się ścigać z orkiestrą. Symfoniczne uderzenia w kotły wieńczą ten znakomity utwór. A gdy do tego płatki śniegu wirują za oknem – uczta dla duszy, zaprawdę.

Wróćmy na moment do biografii Cressidy. Spośród jej członków jedynym, który występował w jakimś bardziej znanym zespole, był Iain Clark, grający na Look at Yourself  Urial Heep. Warto wspomnieć o krzepiącym postscriptum do niedługich dziejów grupy – drugiego grudnia 2011 roku w Londynie, Cullen, Clark, MacCarthy i Jennings stanęli na jednej scenie, by po raz pierwszy od czterdziestu jeden lat zagrać razem koncert. A zdawać by się mogło, że reunion tak niszowego zespołu należy rozpatrywać w kategorii nierealnego marzenia.

O tym, że gros najwybitniejszych dzieł w historii rocka ukazało się w pod koniec lat 60. oraz w dekadzie następnej, nikogo przekonywać chyba nie trzeba. Asylum, choć to album znacznie mniej znany od wielu rockowych klasyków, zbytnio nie odstaje poziomem od wielu z nich. Ba, powiem więcej – osobiście włączyłbym go do pocztu owych klasyków bez większych wątpliwości.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.