Nie wiem, jak to możliwe, że jestem spokrewniony z moim bratem. A bracia Jim i William Reidowie pewnie wiedzieli, skoro spędzili 30 lat w jednym zespole, nazwanym cudacznie w nawiązaniu do reklam wysyłkowych cudownych medalików. Czy był to zespół chrześcijański? Nie. Zdecydowanie nie. Czy był to zespół wybitny? Tak, aczkolwiek z ich siedmiu albumów jazdą obowiązkową, przełomem w muzyce i Dziełem przez wielkie Dź jest tylko debiut. O którym jest ta recenzja.
Zanim bracia Reidowie przeszli do historii muzyki, długo rozmawiali o tym, jak to zrobić. Na swym cichym przedmieściu kilkanaście kilometrów od centrum Glasgow byli jako nastolatkowie jedynymi punkami, odprowadzanymi sceptycznymi spojrzeniami przez statecznych obywateli wokół. Przez dobrych kilka lat zajmowali się muzyką głównie w sypialni, i to raczej o niej dyskutując, aniżeli ją ćwicząc. Tak to stopniowo wymyślili swój styl, jedyny w swoim rodzaju.
Lubili Ramones, ale chcieli brzmieć inaczej niż oni – stąd pomysł, by ścianę dźwięku pomalować grubą warstwą efektów. Lubili The Beach Boys, ale nie żyli w słonecznej Kalifornii lat sześćdziesiątych, tylko na zasiłku w posępnej Szkocji lat osiemdziesiątych – stąd ich wieczna melancholia. Lubili stare girlsbandy w rodzaju The Shangri-Las i The Ronettes – ale żaden z nich nie był dziewczyną. Lubili Velvet Underground – ale ich rodzinne East Kilbride to zupełnie co innego niż Lower East Side na Manhattanie. Lubili też whisky i amfetaminę, ale to akurat nic niezwykłego.
Za odprawę ojca, zwolnionego z fabryki likwidowanej w ramach thatcheryzmu, kupili domową konsoletę Portastudio i zaczęli się nagrywać w roku 1983. Wkrótce zaczęli równolegle wysyłać swoje taśmy do wytwórni i grać lokalne występy. Mieli mało repertuaru, więc udawali własny support, żeby móc po kwadransie opuścić scenę i uciec z zapłatą. Ponieważ Glasgow nie chciało paść na kolana, wiosną 1984 przenieśli się do Londynu. Tam nastąpił przełom: założyciel alternatywnego labelu Creation Alan McGee (jak wskazuje nazwisko, ta historia zawiera samych Szkotów) był pod takim wrażeniem tego, co usłyszał, że z marszu zaproponował braciom kontrakt i samego siebie na stanowisko managera. Pośrednikiem tego dealu był wspólny znajomy Bobby Gillespie, który zresztą jeszcze w tym samym roku dostał propozycję objęcia perkusji w grupie. Ale ja nie umiem grać na bębnach!, odparł. To bez znaczenia, usłyszał.
Ponieważ Gillespie nie był i nawet nie miał być perkusistą, skończyło się na dwóch bębnach, dwóch pałkach i graniu na stojąco. Basista Douglas Hart miał tylko dwie struny, gdyż – jak sam z niepodważalną logiką tłumaczył – nie miał potrzeby dokupić brakujących dwu, skoro i tak by na nich nie grał. Czy William Reid umie grać na gitarze, długo pozostawało zagadką, gdyż trudno było to usłyszeć przez ścianę sprzężeń. Czy Jim Reid umie śpiewać, może byłoby łatwiej określić, gdyby szerzej otwierał usta i czasem unosił głowę z jej zwykłej zwieszonej pozycji. Ci czterej Szkoci, rozczochrani, nieśmiało wgapieni w podłogę (dziwnym nie jest, że cały nieco późniejszy shoegaze miał u nich dług wdzięczności), często schowani za ciemnymi okularami, sprawiali wrażenie, że niezbyt wiedzą, co robią. A jednak wiedzieli.
Sława The Jesus and Mary Chain rosła błyskawicznie. Występy natychmiast wyróżniły ich z tłumu młodych muzyków Londynu. Wychodzili na scenę, nic nie mówili, stali plecami do widowni, przez 20 minut wytwarzali niezwykły hałas, kończyli i wychodzili. W międzyczasie publiczność rzucała butelkami i biła się. Dzięki burdom trafili nawet do tabloidów, jako nowi Sex Pistols, jak określił ich The Sun.
Jesienią 1984 ukazał się debiutancki singiel Upside Down. Dźwiękowy atak melodii utopionej w sprzężeniach był nie do odparcia dla słuchaczy, którzy doprawdy mieli prawo poczuć się, jak gdyby znaleźli się do góry nogami. Tym bardziej po wysłuchaniu strony B, gdzie znalazł się cover Vegetable Man Syda Barreta z jego schizofrenicznego okresu. Czegoś takiego jeszcze nie było. Singiel na długo trafił na szczyt listy niezależnej, sprzedał się ponad 35 tysięcy razy, został jednym z większych hitów brytyjskiej sceny alternatywnej lat osiemdziesiątych i kamieniem węgielnym całego noise-popu. Jak na nazwę gatunku noise pop jest wyjątkowo adekwatnym określeniem. To faktycznie jest hałaśliwy biały szum, który wszakże daje się nucić.
Nie bez znaczenia dla zespołu było wsparcie Johna Peela z BBC 1, gospodarza kultowych Peel Sessions, do których często zapraszał młodziutkie grupy bez żadnego singla. Z naprawdę niewielką przesadą można by powiedzieć, że w tamtych latach wszyscy wielcy, zanim stali się wielcy, grali u Peela. Cóż za zbieg okoliczności. W każdym razie zanim wyszedł ich pierwszy album, JAMC mieli na koncie już trzy sesje u niego. A gdy w grudniu 1985 nastąpiło tradycyjne głosowanie słuchaczy na piosenkę roku, drugi singiel Never Understand wygrał bez trudu. Zresztą zupełnie to samo nastąpiło w redakcji New Musical Express. Nie wykluczam, że Never Understand to naprawdę był utwór roku 1985.
W końcu, po miesiącach hype’u, w listopadzie 1985 ukazało się Psychocandy. Odbiór był entuzjastyczny i do dziś taki pozostaje – na wszelkich listach, na jakich się znajdzie, Psychocandy ląduje wysoko. Jak widać z oceny powyżej, autor recenzji podziela te peany.
Co na tej płycie w ogóle jest? 39 minut muzyki, 14 piosenek. Zaczynają się znienacka, biegną donikąd przez metaliczną mgłę i kończą się niespodziewanie. Wstępów brak, jedynie pierwsze na płycie Just Like Honey (które nawiasem mówiąc w filmie Lost in Translation znakomicie sprawdziło się z kolei jako finał) ma intro zapożyczone z Be My Baby The Ronettes. Pozornie dziwna inspiracja jak na brytyjskich punków. Jak się jednak okazało, iście genialny był ich pomysł, by prosty melodyjny pop à la lata sześćdziesiąte zatopić w sprzężeniach i obtoczyć w zniekształceniach. Pomysł za milion. Przy tym nie należy myśleć, że skoro pomysł był w gruncie rzeczy jeden, to płyta jest nudna. O nie.
Z tych czternastu piosenek niektóre są bardziej pop, niektóre bardziej noise, niektóre nieco narkotyczne, a niektóre wręcz akustyczne – i te chyba zaskakują najbardziej. W każdym razie jeśli się patrzy na zegarek pod koniec płyty, to nie z myślą: No ile można, długo jeszcze do końca?, tylko z żalem: Szkoda, że tak mało. Nigdy wcześniej melancholia nie brzmiała tak czadowo. Najlepszy album roku 1985.